SPORT, WYWIADY, POLONIA

Piłka nożna: Tata na meczu La Liga

Wiosenne ferie oznaczają wzmożony okres podróży. Wiele rodzin z USA wybiera się na Florydę bądź wyspy na Karaibach. Ale można też i pofrunąć z synem za ocean, aby obejrzeć mecz ligi hiszpańskiej.

Amerykański Spring Break przypadający na środek kwietnia sprawia, że spora większość ludzi mających pociechy decyduje się na kilkudniowe wypady poza dom. Bardzo popularnym kierunkiem w tym okresie jest skąpana w słońcu Floryda, dokąd w miarę regularnie jeździliśmy przed pandemią. Tym razem jednak nasz wybór padł na inne wybrzeże - Costa del Sol, czyli równie piękną i pogodną południową Hiszpanię.

Okolice Marbelli i całej Andaluzji w okresie wielkanocnym to rejon, gdzie Święta spędza się bardzo hucznie. We wszystkich miastach i miasteczkach Wielki Tydzień to ogromna fiesta, której kulminacja następuje rzecz jasna w niedzielę wielkanocną. Ludzie - ku uciesze właścicieli lokali gastronomicznych - wychodzą na ulicę i manifestują swoją religijność upajając się przy tym winem jabłkowym. Inną religią wyznawaną w Hiszpanii jest futbol, dlatego kiedy okazało się, że w niedzielny, wielkanocny wieczór do Sewilli przyjeżdża lider La Liga Real Madryt nie wypadało nie skorzystać z okazji do obejrzenia na żywo starcia jednych z najlepszych ekip w Europie.

Wejściówki w cenie 105 euro kupiliśmy online, a przed stadionem Ramon Sanchez Pizjuan - położonym w gęsto zaludnionej dzielnicy Nervion - zameldowaliśmy się na dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem, zaplanowanym na 9 wieczorem. To wystarczyło, abyśmy mogli zjeść pyszną bułkę paryską z jamon serrano i serem, a Antoni zrobił zakupy w klubowym sklepiku. Sam obiekt zrobił na nas kapitalne wrażenie - wszystkie zewnętrzne ściany wykonane są z czerwonego materiału, który nocą jest podświetlany i prezentuje się fantastycznie. Na jednej ze stron wisiały okrągłe stemple, które upamiętniały największe sukcesy Sevilla FC w całej historii tego ulubionego w mieście, gdzie gra także Betis, klubu. Jednym ze stempli był rok 2014-15 kiedy Sevilla sięgnęła po triumf w Lidze Europy po wygranej 3:2 w Warszawie nad Dnieprem Dnipropetrovsk (jednego gola dla klubu z Hiszpanii strzelił wówczas Grzegorz Krychowiak). Inna ściana wykonana jest z pięknej mozaiki i przedstawia herby najsłynniejszch klubów z którymi przyszło się mierzyć Czerwono-Białym na przestrzeni dziejów.

Mogący pomieścić niemal 44 tys widzów stadion zapełnił się błyskawicznie i rozgrzewkę - przy przepięknym widoku zachodzącego za koronę stadionu słońca - oglądał komplet kibiców. Zasiedliśmy w sektorze za bramką gospodarzy, wśród posiadaczy karnetów, którzy są dla siebie jak rodzina. Natychmiast zaczęli ze sobą głośno dyskutować i dzielić się prażonym słonecznikiem. Kiedy nadszedł czas na odśpiewanie El Arrebato czyli meczowego hymnu Sevilli wszyscy stali na baczność i zdzierali gardło aż przechodziły ciarki. Mocno przejęty Antoni nagrywał wszystko telefonem, a drugą zwrotkę wpadającego w ucho utworu już sam nucił pod nosem.

Atmosfera była gorąca - nie tylko ze względu na temperaturę 31 stopni w cieniu - i szalenie deprymująca dla przyjezdnych, którzy kilka dni temu w Madrycie w dramatycznych okolicznościach wyszarpali awans do półfinału Ligi Mistrzów wyrzucając po wyniszczającym boju za burtę obrońców tytułu Chelsea Londyn. Jeśli dodamy do tego niezwykle ambitną i ofiarną grę ekipy miejscowych to nic dziwnego, że po 25.min na tablicy świetlnej był rezultat 2:0 dla Sevilli. Pierwszego gola sprytnym strzałem z rzutu wolnego zdobył w 21.mon Ivan Rakitic, a drugie trafienie - autorstwa Argentyńczyka Erica Lameli - było wynikiem ładnej akcji lewym skrzydłem Meksykanina Jesusa Corony. Tym dwóch zawodnikom warto było przyglądać się bliżej, gdyż obie te nacje zagrają z Polską podczas MŚ w Katarze.

Dwubramkowe prowadzenie wprowadziło miejscowych fanów w zupełnie uzasadnioną euforię. Rozległy się okrzyki pochwalne na temat swoich pupili, a także bardzo niewybredne w kierunku sąsiadującej z nami trybuny z kibicami ze stolicy. Tamci z kolei siedzieli bardzo cicho, bo Real wyglądał na zamroczonego ciosami i zmęczonego wtorkowym starciem z Chelsea.

Po zmianie stron, już nie przy blasku zachodzącego słońca tylko mocno świecących jupiterów, oglądaliśmy zupełnie inny spektakl. Real wyszedł z szatni głodny i zmotywowany, a miejscowi po prostu zaparkowali autobus. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo w 50.min wprowadzony w przerwie na boisko Rodrygo strzelił kontaktowego gola po podaniu Dani Carvahala z lewej strony. Los Blancos poszli za ciosem i momentami kompletnie zamknęli zespół Juana Lopetegui na ich połowie. Chłopcy Carlo Ancelottiego ruszali się dwa razy szybciej, a zmęczeni bieganiem za piłką piłkarze Sevilli bronili się rozpaczliwymi wybiciami futbolówki przed siebie na oślep.

Na trybunach, które kilkanaście minut temu świętowały jak oszalałe, zapanowała konsternacja. Zamiast braw pojawiły się gwizdy, zamiast pochwał zaczęły lecieć szydercze komentarze pod adresem piłkarzy i obelgi pod adresem trenera, który w drugiej części postawił na defensywę.

Taka taktyka nie mogła się tego dnia opłacić, bo Real rozegrał świetne trzy kwadranse w ataku pozycyjnym. Na lewej flance szalał Vinicius, któremu sędzia nie uznał bramki w 76.min. Ale w 82.min arbiter już nie przerwał gry, kiedy straty wyrównał drugi rezerwowy Nacho Fernandez. Przy tym golu drugą asystę zaliczył rozgrywający świetne zawody Carvajal.

Decydujący cios padł w drugiej minucie doliczonego czasu gry. Kibice zżymali się wtedy - zupełnie nieobiektywnie, bo przerw w grze było mnóstwo, szczególnie przy weryfikacji VARem gola Viniciusa - że sędzia doliczył aż siedem minut i mówili, że „będzie grane dopóki Real nie strzeli gola”. Tak też się stało, bo po świetnej akcji Vinicius - Rodrygo - Karim Benzema do siatki Bono trafił ten ostatni. Wcześniej bardzo aktywny Francuz, który w tym roku czaruje formą, miał cztery dogodne okazje, ale wykorzystał dopiero piątą.

Kiedy rozległ się ostatni gwizdek cześć zniesmaczonych bojaźliwą postawą Sevilli kibiców opuściła już Ramon Sanchez Pizjuan. Reszta machała białymi chusteczkami w kierunku szkoleniowca Sevilli oraz głośno gwizdała zarówno w stronę swoich piłkarzy, sędziów jak i madrytczyków. Ci ostatni uradowani dramatycznym zwycięstwem oraz faktem, że ich przewaga w tabeli urosła do 15. punktów na sześć kolejek przed końcem podbiegli do wiwatującej na ich cześć grupki fanów z Madrytu, którzy momentami w drugiej odsłonie swoimi śpiewami przekrzykiwali niemrawy doping kibiców Sevilli.

Po chwili stadion całkowicie opustoszał, a pojedyncze osoby robiły sobie pamiątkowe fotografie. W nadchodzącym tygodniu ta porażka będzie mocno rozpamiętywana i komentowana w miejscach pracy, przy porannej kawie z ekspresu czy też późno wieczornej kolacji. Ale to wszystko zmieni się we czwartek, bo przecież wtedy jest kolejny mecz. I znów serca fanów Sevilli będą pełne entuzjazmu, nadziei i wsparcia dla ich piłkarzy, którzy walczą o miejsce w czołowej trójce oraz awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów.

Ta meczowa wyprawa, z której do Marbelli wróciliśmy około 2:30 nad ranem, bardzo się nam podobała. Chłonęliśmy wszystkie nowe emocje i ekscytowaliśmy się pięknem futbolowego spektaklu. Zachwycaliśmy się grą Benzemy i Toni Kroosa. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe fotki - min z klubowym autobusem Realu w tle. Co najciekawsze Antoni przez cały czas miał na sobie koszulkę Realu, ale nikt nie miał z tym problemu. Wręcz przeciwnie - kiedy Real zdobywał kolejne gole kibice siedzący obok nas chwalili go za to, że nie celebrował zbyt żywiołowo. Szkoda tylko, że nie padł remis, bo tak fantastycznie dopingujący kibice Sevilli na to zasłużyli. Ale we czwartek jest kolejny mecz…

* Dziękujemy Damianowi Raciniewskiemu z Business Sport Solutions za nieocenioną pomoc w organizacji przedsięwzięcia, za bezpieczny transport i przemiłą asystę podczas całego wydarzenia. Un monton de gracias Amigo!

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.