SPORT, WYWIADY, POLONIA

Piłka nożna: Kazimierz, Andrzej i Casey, czyli jak piłkarski warszawiak podbijał Holandię i USA

Andrzej Frankiewicz strzela gola Feyenoordowi. Foto: Archiwum Casey Frankiewicza

Grał w Legii Warszawa z Lucjanem Brychczym i młodzieżowej kadrze Polski u Kazimierza Górskiego. Pobijał rekordy strzeleckie w Holandii i był gwiazdą w USA. Do Ameryki sprowadził też samego Eusebio, którego wspomina jako  “wielką Primadonnę”. Wyjechał z kraju, kiedy to nie było dobrze postrzegane, ale dzięki temu dziś mieszka w St. Louis i ma się świetnie. “Motywowały mnie pieniądze, których na Zachodzie - jeśli tylko harowałeś na boisku - nigdy nie brakowało. Takich cech nie zauważam dziś u młodych polskich piłkarzy.” - zdradza 82-letnia legenda soccera w stanie Missouri Kazimierz Casey Frankiewicz.

Artykuł o meczu
Cosmos - Stars (finał
NASL). Foto:
Archiwum
Casey Frankiewicza
Panie Kazimierzu, skąd Pan się wziął?


Kazimierz Frankiewicz: Urodziłem się w 1939 w Pułtusku, koło Warszawy. Podczas wojny mieszkaliśmy w coraz to bardziej zrujnowanej przez bomby stolicy, ale potem przenieśliśmy się do Gdańska. To miasto Hitler uważał za swoje, dlatego nie chciał go niszczyć. 


I właśnie w Gdańsku zaczął Pan kopać w piłkę. Całkiem nieźle, bo w 1957 w wieku 18 lat sięgnęliście z Lechią po młodzieżowe Mistrzostwo Polski?


KF: Tak. To było ważne wydarzenie, nasze drużyny młodzieżowe nie sięgały w tamtych czasach po najwyższe laury. Radość była tym większa, że obok mnie w ataku występował także mój brat bliźniak Janusz. W rozegranym w Zielonej Górze finale przeciw Karpatom Krosno (2:1) strzelił jedną z bramek zresztą po moim podaniu. Był dobry, grał m.in. w drugoligowej Warmii Olsztyn, ale do pierwszej drużyny Lechii nie zdołał się przebić. 


To natomiast - dzięki ambicji i smykałce do gry ofensywnej - udało się Panu?


KF: Grałem z przodu i kochałem strzelać gole. Ówczesny trener Lechii Tadeusz Foryś, któremu wiele zawdzięczam, brał mnie na treningi pierwszej drużyny już w wieku 14 lat. Zadebiutowałem w niej w 1956, czyli w sezonie, w którym Lechia była trzecią siłą ekstraklasy. Wyróżniałem się na tyle, że maju 1957 - jeszcze przed mistrzostwami Polski juniorów starszych - zostałem powołany na mecz kontrolny Polski U19. Graliśmy z kadrą U23 na wypełnionym po brzegi Stadionie Dziesięciolecia. Przegraliśmy 0:2, a ciekawostką był też fakt, że obie drużyny prowadził Kazimierz Górski. 


Stars - Santos (z Pele w składzie!).
Foto: Archiwum Casey Frankiewicza
W latach 1956-58 rozegrał Pan w Lechii zaledwie 7 spotkań, ale w 1959 był Pan już podstawowym zawodnikiem (21 meczów i 5 goli - przyp. TM). Grał Pan także w reprezentacji U23 Górskiego. Kiedy rok później przyszło powołanie do wojska nie chciał Pan trafić do prowadzonej przez niego Legii?


KF: Oczywiście, że chciałem. Ciągnęło mnie do Warszawy, bo wtedy grali tam sami najlepsi zawodnicy w Polsce. Legia - tak jak i dziś - to była naprawdę uznana marka. Poza tym wciąż miałem w stolicy rodzinę. W Legii też byłem chciany, ale generał Andrzej Huszcza - dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego - wymyślił projekt wprowadzenia do ekstraklasy bydgoskiego Zawiszy. I tam też trafiłem, aby pomóc temu klubowi w pierwszym w historii awansie na najwyższy szczebel rozgrywek. 


Zadanie wykonaliście w stu procentach? 


KF: Mieliśmy dobrą ekipę. Oprócz mnie z Lechii trafili tam Staszek Jarząbek i Zbyszek Kwiatkowski. Na lewym łączniku grał bardzo utalentowany Zbigniew Marciniak. Świetnie spisywali się też Janek Góral, Józek Rembecki czy nasz kapitan Bronisław Waligóra. Trenował nas niezły fachowiec z Węgier Kristof Scharle. W całym sezonie przegraliśmy tylko jeden mecz: w ostatniej kolejce w Poznaniu z Lechem, który też uzyskał promocję.


Drużyna prowadzona przez Casey
Frankiewicza, która miała w składzie
Eusebio.
Foto: Archiwum Casey Frankiewicza
Ekstraklasa to były jednak dla Zawiszy zbyt wysokie progi?


KF: Zaczęliśmy od wygranej z Odrą Opole 1:0. W piątej kolejce po moich dwóch bramkach prowadziliśmy do przerwy z Legią 2:0, ale skończyło się remisem 2:2. Potem było już gorzej. Uzbieraliśmy w sumie zaledwie dziesięć punktów i zasłużenie uplasowaliśmy się na ostatnim miejscu. Z tego sezonu pamiętam także nasz domowy mecz z Lechią, w którym - z wiadomych powodów - nie chciałem grać. Zmuszono mnie do wyjścia na boisko, ale w przerwie powiedziałem, że wystarczy. Za karę wysłano mnie na dwa tygodnie do jednostki, do czynnej służby. Dopiero po interwencji generała Huszczy mogłem wrócić do drużyny i treningów. Naprawdę żałuję, że zamiast do Zawiszy nie trafiłem do Legii, bo moja kariera mogłaby się inaczej, szybciej rozwinąć. A tak trafiłem z powrotem do prowadzonej przez innego Węgra Lajosa Szolara Lechii, z którą także spadłem - w 1963 - do drugiej ligi. 


Co się odwlecze to nie uciecze, bo po sezonie gry na zapleczu ekstraklasy zgłosiła się po pana wymarzona Legia?


KF: Tak. Starałem się o ten transfer, bo chciałem skończyć studia na AWF. Pomógł mi przy tym sam pułkownik Edward Potorejko, który był sekretarzem generalnym warszawskiego klubu. Przyjechał do Gdańska i powiedział, że im na mnie zależy. I tak po latach wróciłem do Warszawy, gdzie było mi naprawdę dobrze. Dostałem mieszkanie w blokach wojskowych, nie mogłem narzekać na pieniądze. Wraz z Antonim Piechniczkiem, Władkiem Stachurskim i Jackiem Gmochem chodziliśmy na AWF. Ciężko było, bo dwa razy dziennie trenowaliśmy i nie było czasu na nic. 


Casey jako
General Manager
Foto: Archiwum
Casey Frankiewicza
Jak wspomina Pan piłkarsko ten okres?


KF: Legia była dla piłkarzy wielkim magnesem. Może nie zawsze walczyła o mistrzostwo, ale każdy się z nią liczył. Grali tam świetni piłkarze, w tym najlepszy, z jakim kiedykolwiek grałem w jednej drużynie: Lucjan Brychczy, czyli Kici. Cóż to był za fenomenalny drybler! Jak Messi! Brał piłkę, kiwał po 5-6 przeciwników i strzelał gole. Gdyby wyjechał na Zachód to zrobiłby oszałamiającą karierę. To jemu zawdzięczam przydomek Kaka. Po moim odejściu Brychczy tak nazwał Kazika Deynę. 


Trenerzy również byli w Legii na najwyższym poziomie?


KF: Najpierw grałem u Rumuna Virgila Popescu, ale od sezonu 1965/66 zastąpił go Longin Janeczek. Był wojskowym, nie przepadałem za nim. Miał przyjść tylko na dwa miesiące, a został dwa lata. Moim zdaniem za dużo mieszał w składzie, nie mogliśmy się ze sobą zgrać. Mentalnie też nie miał dobrego podejścia. Był bardzo porywczy. Raz, po porażce w towarzyskim meczu w Budapeszcie z Honvedem, się wściekł, zaczął ubliżać piłkarzom. Chciał wyrzucić nas wszystkich z klubu. Przez to wszystko nie miał wśród nas poważania.  


Za to inaczej było ze sprowadzonym z Dukli Praga Czechem Jaroslavem Vejvodą?


KF: To był fachowiec pełną gębą. Potrafił wysławiać się bardzo filozoficznie co do nas trafiało. Nie unosił się, a po przegranym meczu potrafił nam jeszcze podziękować i powiedzieć, że następnym razem się odkujemy. Miał wizję i pomysł na grę. Nie bał się eksperymentować. W pewnym momencie przyszedł do mnie i powiedział: “Słuchaj Kaka, mam dla ciebie nową pozycję. W ataku rzadko kiedy dostajesz piłkę, cofnę cię na pomoc, żebyś mógł częściej przy niej być i w ten sposób pomóc drużynie swoją kreatywnością.” Nie miałem nic przeciwko i w następnym meczu już graliśmy z Brychczym na łącznikach - on po prawej, ja po lewej. To samo zresztą zrobił ze Stachurskim, którego z lewoskrzydłowego przerobił na najlepszego lewego obrońcę w Polsce. Ja też - kiedy Heniek Grzybowski złapał kontuzję - grałem u niego w defensywie. Partnerowałem wówczas na środku Gmochowi. Wcale mi to nie przeszkadzało, bo Vejvoda miał u mnie pełne zaufanie. 


Foto: Archiwum Casey Frankiewicza
W sumie w Legii rozegrał Pan 49 spotkań. Zdobył Pan Puchar Polski, zadebiutował w europejskich pucharach. W 1964 w meczu z Galatasaray Stambuł w ⅛ finału Pucharu Zdobywców Pucharów strzelił Pan zwycięską bramkę. Czy to był najważniejszy gol w Pana karierze?


KF: Nie mam takiej hierarchii, ale z pewnością to trafienie było ważne i zapadło w mojej pamięci. Podobnie jak bramka, którą jako dwudziestolatek strzeliłem Mistrzowi Polski Górnikowi Zabrze jeszcze w barwach Lechii Gdańsk. W meczu tym wszedłem na boisko po przerwie, a w 86.min kopnąłem futbolówkę z woleja z 30. a może i więcej metrów i wleciała ona w samo okienko. Bramkarz się nawet nie ruszył. Dzięki temu wygraliśmy 1:0 z bardzo mocnym przeciwnikiem, w którym grali przecież tak klasowi gracze jak Ernest Pohl czy Roman Lentner. 


Z Legią w polskiej lidze nigdy nie znalazł się Pan na podium, ale we wspomnianej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów pokazaliście się z dobrej strony?


KF: W pierwszej rundzie przeszliśmy Admirę Wiedeń, co dało nam trójmecz z Galatasaray. Trójmecz, bo wtedy nie było dogrywek. Najpierw wygraliśmy w Warszawie 2:1 po golach Gmocha i moim w końcówce meczu. Było to moje pierwsze trafienie w barwach Legii. Potem pojechaliśmy do Stambułu. Co tam się działo na trybunach! Nie to co w Polsce - zamiast kultury istni fanatycy! Boisko było otoczone specjalną barierą, a podczas meczu cały stadion gwizdał i huczał. Nie wiem co by było jakbyśmy tego meczu nie przegrali, bo i tak przez dwie godziny nie mogliśmy wyjść z obiektu. Ale przegraliśmy i trzeba było grać mecz nr 3 na neutralnym terenie. W Bukareszcie wygraliśmy 1:0 i przeszliśmy do ¼ finału, gdzie naszym rywalem był TSV Monachium. To wtedy była lepsza drużyna niż Bayern! Wszystko rozstrzygnął pierwszy mecz w Warszawie. Do 70.min było 0:0, ale potem Niemcy strzelili nam cztery gole. W rewanżu zagraliśmy lepiej i skończyło się bez bramek. O ówczesnej klasie TSV niech świadczy fakt, że doszli potem do finału, gdzie przegrali z West Ham United. I w tym samym roku wygrali Bundesligę.


Foto: Archiwum Casey Frankiewicza
Dla Pana mecz w Monachium był także arcyważny z innego względu. To tam bowiem otrzymał Pan propozycję wyjazdu na Zachód?


KF: Pamiętam, że to było w połowie marca, więc pogoda ciężka: mokro i zimno. Ale mecz mi wyszedł. Radziłem sobie na boisku na tyle dobrze, że do hotelu przyszli lokalni działacze, którzy mnie pochwalili za grę. O dziwo znali całą moją sytuację. Wiedzieli, że mam 25 lat i nie mam żony czy obowiązków. Nie pytali czy zostanę od razu w Niemczech, ale o to, czy nie chciałbym tam trafić w przyszłości. Że wszystko załatwią, że nie będę się musiał martwić o pieniądze. Myślałem, że żartują, ale po powrocie do Polski wciąż dostawałem sygnały, że czekają tam na mnie. Im dłużej to trwało tym konkretniej to rozważałem. Kiedy skończyłem 27 lat wiedziałem, że to ostatni dzwonek. Nikomu nic nie mówiąc - włącznie z bratem bliźniakiem - podjąłem decyzję o wyjeździe. Nie jechałem w ciemno, wszystko było zaplanowane. Pod koniec października 1966 dostałem pozwolenie z wojska i trenera w klubie na wyjazd do Paryża na mecz polskiej reprezentacji w el. do ME w charakterze kibica. Z tego meczu zamiast do Polski obrałem kierunek na Monachium.


Pojechał Pan tam grać, ale przepisy na to nie pozwoliły?


KF: Nie pamiętam kto mnie zawiesił - Legia, PZPN czy UEFA, ale fakt był taki, że grać nie mogłem wcale przez chyba 6 miesięcy. Najpierw trzymali nas - bo byli tam ze mną bardzo dobrzy piłkarze Polonii Bytom, którzy do Niemiec trafili po opuszczeniu drużyny po meczu w Szwecji: Norbert Pogrzeba, Konrad Bajger i reprezentant Polski Jan Banaś - w hotelu. Potem ludzie z Kaiserslautern, z którymi podpisałem kontrakt wysyłali nas w różne miejsca m.in. do Holandii, gdzie trenowaliśmy na przykład z pierwszą drużyną Ajaksu Amsterdam. Było też zainteresowanie ze strony Bayernu Monachium, ale wobec zawieszenia nie mogłem tam przejść. 


Foto: Archiwum Casey Frankiewicza
Czyli miał być podbój Europy, ale trafiliście do Stanów Zjednoczonych?


KF: Podczas pobytu w Niemczech poznałem trenera z Bundesligi Rudiego Gutendorfa, który w swojej karierze był szkoleniowcem 55 drużyn w 32 krajach na pięciu kontynentach - jest pod tym względem absolutnym rekordzistą Guinnessa. W USA tworzyła się nowa liga i Rudi dostał pracę w stanie Missouri w zespole St. Louis Stars. Za oceanem nasza karencja nie obowiązywała, więc ściągnął tam mnie, Pogrzebę i Joachima Pierzynę, który potem zmienił nazwisko na Joe Puls. To było kapitalne rozwiązanie, bo nie straciłem roku, a jak się okazało w St. Louis pieniądze leciały do mojej kieszeni jak z kapelusza. 


O jakich zarobkach mówimy?


KF: W tamtych czasach jak Real Madryt jechał gdzieś na mecz towarzyski to dostawał 25 tys dol. Myśmy otrzymali 5 tys dol za podpisanie kontraktu i kolejne 25 tys za sezon gry. Jak przeliczyłem to na złotówki to zgłupiałem - kurs był wtedy 10 tys za dolara! Można było za to nabyć dom, więc kupiłem jeden rodzicom, drugi bratu. Zainwestowałem też w domy wielorodzinne w Ameryce. Nie mogłem w to uwierzyć, że my, przeciętni w sumie piłkarze z Polski, zarabiamy takie pieniądze i opływamy w luksusy podczas, gdy w n.p. Legii rzeczą niespotykaną był ściągany z Zachodu samochód.


Pan auta nie musiał znikąd ściągać. Wystarczyło poprosić ludzi z zarządu Stars?


KF: Kiedyś prezes wziął nas do salonu samochodowego. Chciał, żebyśmy sobie coś wybrali na jego koszt, ale nie myślał, że wpadnie mi w oko wielki i błyszczący Oldsmobile Toronado z wystawy. Mimo iż kosztował 6 tys dol za chwilę siedziałem za jego kółkiem. To było świetne auto. Ściągnąłem je nawet ze sobą potem do Holandii, ale ledwo się tam mieściło na jezdni no i wszyscy jeżdżą tam na rowerach. Więc sprzedałem je prezydentowi klubu NAC Breda, który długo męczył mnie o to, bo uważał, że to nie wypada, żeby zawodnik jeździł lepszym pojazdem niż on!

 

Transfer do Holandii był wypadkową dobrych występów w USA. W 1967 zajęliście trzecie miejsce w lidze NPSL, a rok później wybrano Pana do najlepszej jedenastki sezonu w NASL. Jak Pan wspomina tamte czasy?


KF: Byliśmy pierwszym profesjonalnym klubem w historii miasta St. Louis, co wpłynęło na zainteresowanie kibiców. Na trybunach mieliśmy najwyższą frekwencję w NPSL mimo iż w drużynie praktycznie nie było Amerykanów. Byli za to piłkarze z zagranicy: m.in. dziewięciu zawodników z Jugosławii i czterech Polaków: ja, Pogrzeba, Puls i Waldek Kaszubski z Pogoni Szczecin. Grał też Marcel Nowak, Francuz polskiego pochodzenia, który przyszedł z Monaco. Bardzo dobry piłkarz, może flegmatyczny, ale miał dobrą wizję - trochę jak Bernard Blaut. Po roku NPSL połączyła się z konkurującą ligą United Soccer Association i tak powstała NASL, gdzie rządzili Polacy. Królem strzelców był sprowadzony z Cracovii Janusz Kowalik, a w pierwszej drużynie All-Star znalazło się też i miejsce dla mnie. 


W tym roku zagrał Pan też w towarzyskim meczu przeciwko słynnemu Pele, bo jego Santos przyleciał do USA na 10-tygodniowe tournee. Zaprezentowaliście się bardzo dobrze, a szczególnie Pan?


KF: Santos był wtedy bardzo mocny - w jego składzie grało dziewięciu reprezentantów Brazylii oczywiście z Pelem na czele. Dwa dni przed meczem z nami rozbili w puch w Toronto Napoli 5:2. W St. Louis na trybunach zasiadło ponad 20 tys. widzów, którzy nie mogli uwierzyć, kiedy po niespełna 8.min było 2:0 dla nas! Obie bramki były mojego autorstwa: jedną zdobyłem z bliska dobijając swój strzał, a drugą uderzeniem zza pola karnego. Santos za sprawą dwóch celnych rzutów wolnych Pepe wyrównał jeszcze przed przerwą, a w 63.min Pele zdobył zwycięską bramkę. To było niesamowite przeżycie. Pamiętam, że pomyślałem sobie po meczu, że Pele jest najlepszy na świecie, ale skoro ja strzeliłem tego dnia dwa gole, a on tylko jednego to ja też nie jestem wcale taki zły (śmiech)!


1968 był rokiem przełomowym w historii Ameryki ze względu na politykę i ciągnącą się wojnę w Wietnamie. Był to rok, w którym m.in. zastrzelono Martina L. Kinga oraz kandydującego na prezydenta Roberta F. Kennedy’ego. Dlatego w kolejnym sezonie zabrakło zarówno zainteresowania jak i pieniędzy, a do rozgrywek NASL przystąpiło tylko pięć drużyn. To sprawiło, że - mimo zbliżających się 30. urodzin - zdecydował się Pan wrócić do Europy. I to w jakim stylu!


KF: Wraz z Norbertem Pogrzebą trafiliśmy do plasującej się na 10. miejscu w Eredivisie drużyny NAC Breda. Przyjęli nas tam z wielkimi honorami, bo podczas II Wojny Światowej to Polacy wyzwolili to miasto (w październiku 1944 uczyniła to 1. Dywizja Pancerna pod dowództwem gen. Stanisława Maczka - przyp. TM). Myśmy też grali jak wyzwoleni, bo w samej rundzie wiosennej w 15. meczach Pogrzeba strzelił 8, a ja 12 goli. Już w debiucie z Volendam strzeliłem dwie bramki. Potem był mecz w domu z Feyenoordem. Mieli świetną pakę z legendarnym Szwedem Ove Kindvallem i drugim najlepszym strzelcem w historii ligi holenderskiej Ruudem Geelsem. Wygrali w tym roku ligę, a rok później Puchar Mistrzów. A myśmy mogli im władować piątkę! Zwyciężyliśmy 3:1 po dwóch moich golach i jednym Pogrzeby. Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale grałem i strzelałem jak najęty. Mobilizowały mnie premie finansowe za wygrane mecze i strzelone gole. Do końca rundy przegraliśmy tylko dwa spotkania i skończyliśmy sezon na wysokim 7. miejscu. Nasza dobra gra sprawiła, że do ligi holenderskiej wkrótce trafił też i Janusz Kowalik, który strzelał gole dla Sparty Rotterdam.


Podobno dzięki Waszej dobrej postawie Pogrzeba mógł też wreszcie połączyć się z rodziną?


KF: Pewnego dnia zaproszono nas do polskiej ambasady w Hadze “na rozmowę”. Pojechaliśmy tam z duszą na ramieniu, bo myśleliśmy, że nas zamkną. Ale okazało się, że nasze wyczyny strzeleckie są dobrze postrzegane na świecie przez co  promują Polskę. Dlatego Norbert usłyszał od nich taką propozycję: “Będzie to Pana trochę kosztowało, ale jesteśmy w stanie sprowadzić na Zachód Pana żonę.” Nie wiem ile Norbert zapłacił, ale dwa miesiące później wraz z dwójką dzieci była już w Niemczech.


W Holandii spotkał się Pan także ze swoim pierwszym trenerem z Lechii Tadeuszem Forysiem?


KF: Był już wówczas szkoleniowcem Ruchu Chorzów, który przyjechał do nas na mecz towarzyski. Bardzo miło wspominam to spotkanie. Rozmawialiśmy o starych czasach, bo przecież powoływał mnie także do kadry Polski U23, w której w 1961 rozegrałem pięć gier. Przez dwa dni chodziłem też z nim na zakupy. Za wszystko płaciłem, co było dla mnie straszną przyjemnością, a on kupował wszystko to, co podobało się wtedy młodym ludziom w Polsce. Przeważnie były to dżinsy. 


Mimo iż w sumie rozegrał Pan 45 meczów w Eredivisie i zdobył Pan 21 bramek to kolejne sezony nie były już tak udane?


KF: Zaczęły się pojawiać kłopoty zdrowotne. Już w Legii odczuwałem problemy z łękotką. Doktor Henryk Soroczko twierdził, że trzeba operować, ale jakoś grałem mimo bólu przez te wszystkie lata. Zdecydowałem się pójść pod nóż dopiero we wrześniu 1970 kiedy podczas meczu ze Spartą Rotterdam kolano po prostu zaczęło mi wyskakiwać. Operował mnie najlepszy chirurg w Holandii i rokowano, że na boisko powrócę po dwóch miesiącach. Ale jakoś ta operacja chyba nie wyszła, bo podczas treningów kolano dalej nawalało. Nie mogłem wcale skręcać podczas biegu. Chcieli mnie operować drugi raz, ale się nie zgodziłem. W szatni też zaczęły się robić podziały, bo trener rozmawiał do nas po flamandzku, a ja - znając angielski i niemiecki - powiedziałem, że trzeciego języka nie będę się uczyć. Podjąłem wówczas decyzję o powrocie do USA. Miałem tam nieruchomości, których trzeba było dopilnować.


Ale i tak Pana życie wciąż obracało się wokół piłki - choć nieco w innej roli. 


KF: Wróciłem do St. Louis w charakterze grającego trenera. Podczas pobytu w Europie ukończyłem dwie szkoły trenerskie w Niemczech i w Holandii. Wcześniej podpatrywałem warsztaty takich fachowców jak Foryś, Górski czy Vejvoda. Z kolei Jacek Gmoch - którego zawsze interesowały nowinki z Zachodu - podczas pobytu w USA dopytywał się mnie jakie mamy ćwiczenia i wszystko skrupulatnie zapisywał. Mimo iż w - opartej w dużej mierze na Amerykanach - drużynie brakowało klasowych i doświadczonych zawodników podjąłem to wyzwanie. Wzmocniłem ją Włodkiem Śpiewakiem z Zagłębia Sosnowiec i Pierzyną czyli Joe Pulsem. Sam też wybiegałem na boisko i w pierwszym roku wybrano mnie nawet do drugiej jedenastki Gwiazd sezonu. 


Pana starania przyniosły efekt, bo po roku nie będący faworytami Stars doszli aż do finału NASL.


KF: Moich chłopaków musiałem uczyć wszystkiego - jak trenować, jak jeść, jak spać. I pilnowałem ich. Codziennie dzwoniłem do nich o 10. w nocy, żeby się upewnić, że są w domu. Starałem się im wpoić, że ich praca zaczyna się w momencie kiedy wstaną z łóżka. I - w myśl tego, czego nauczyłem się od Vejvody - dużo rozmawiałem z nimi indywidualnie. Każdy ma bowiem inny charakter i nie krzyk da rezultat tylko spokojna rozmowa. Udało mi się dotrzeć do nich na tyle, że w sierpniu 1972 byliśmy blisko pokonania Cosmosu Nowy Jork w rozegranym na Long Island finale. 


Dla Cosmosu był to ich pierwszy w historii triumf w NASL, ale nie obyło się bez kontrowersji? 


KF: Co tu dużo mówić - oszukali nas sędziowie. Najsławniejsza drużyna w Ameryce nie mogła tego meczu przegrać. Cosmos objął prowadzenie, ale po przerwie udało mi się wyrównać. W samej końcówce arbiter podyktował jedenastkę za faul, który być może i był, ale 2-3 metry przed polem karnym. Srebrny medalista mundialu z 1962 Czech Josef Jelinek strzelił gola, ale my na minutę przed końcem zdobyliśmy bramkę. Sędzia jej jednak nie uznał, bo dopatrzył się spalonego. Wtedy - w ramach protestu - zeszliśmy z boiska, bo czuliśmy, że musimy pokazać, że ludzka sprawiedliwość jest ważniejsza niż piłka. Siedzieliśmy w szatni ze 20 minut i dopiero po wizycie i usilnych prośbach komisarza ligi zdecydowaliśmy się dokończyć mecz. Wynik nie uległ zmianie, ale na otarcie łez otrzymałem tytuł Trenera Roku, a w przerwie międzysezonowej polecieliśmy na tournee do Ameryki Centralnej i Południowej. Graliśmy towarzysko w tak egzotycznych miejscach jak Honduras, Gwatemala, Kostaryka, Wenezuela czy nawet Brazylia. 

W 1974 skończył Pan z trenerką i przeniósł się do Bostonu. Dlaczego?

KF: Zdałem sobie sprawę, że trenerzy przychodzą i odchodzą. Jak jest dobrze to zostają, jak jest źle to się im dziękuje. W Bostonie pochodzący z Austrii trener Hubert Vogelsinger budował mocną, międzynarodową drużynę. Jej właścicielem był mający dobre zaplecze finansowe promotor giełdowych akcji ropy naftowej John Sterge. Miałem bogate doświadczenie z boiska, rozmawiałem dobrze po angielsku i niemiecku, więc dostałem od nich ofertę. Wykupiłem trochę udziałów w klubie, a że czułem się dobrze fizycznie i wciąż byłem szybki, to postanowiłem jeszcze w wieku 34 lat trochę pobiegać za piłką. Niestety już w drugim meczu złamałem obojczyk i tak się skończyło moje granie. Zacząłem więc asystować jako General Manager. Chciałem zobaczyć jak to jest kiedy się ma wpływ w zasadzie na wszystko.

Rok później - już jako samodzielny GM - ściągnął Pan do Bostonu samego Eusebio. Jakie były kulisy tego transferu?

KF: W związku z tym, że koncern olejowy Sterge’a jeszcze wtedy miał się bardzo dobrze mieliśmy niemal nieograniczoną liczbę gotówki do wydania. Dlatego pojechałem do Europy na zakupy. Z West Ham United zabrałem Ade Cokera, z Niemiec mistrza Bundesligi (z Bayernem w 1972 - przyp. TM) Wolfganga Sunholtza, a w Portugalii namówiłem do przeprowadzki za ocean m.in. Manacę ze Sportingu, Antonio Simoesa i właśnie Eusebio z Benfiki. Mieliśmy naprawdę mocną pakę.

Jak się pracowało z 33-letnią już wówczas Czarną Perłą z Mozambiku?

KF: To była wielka primadonna. Zapłaciliśmy za niego 150 tys dol, co 40 lat temu było olbrzymią kwotą. W kontrakcie miał zapisane, że jeśli chciał to mógł zejść z boiska po 10-15 minutach, a i tak za każdy występ inkasował po 20 tys. dolarów. Mógł też w każdej chwili sobie zażyczyć 2-3 dniowego wyjazdu do Portugalii i ja mu takie lotnicze podróże - oczywiście pierwszą klasą - musiałem finansować. Ale na przedmieściach Bostonu mieszka ogromna populacja imigrantów z Portugalii, więc wiedzieliśmy, że Eusebio będzie dla nas wielkim magnesem. Nie pograł u nas dużo, miał kłopoty z kolanami, ale jak raz strzelił gola z woleja to była to czysta poezja.

Bramkę zdobył też w pamiętnym meczu z Cosmosem, który zakończył się wielkim skandalem?

KF: W Cosmosie grał wtedy 34-letni Pele, który kilka tygodni wcześniej podpisał z nowojorczykami trzyletni kontrakt za 2.4 mln dol. Dlatego to spotkanie - 20 czerwca 1975 – było tak wielkim wydarzeniem: pierwsze starcie Pele vs Eusebio od MŚ w Anglii w 1966! Samego meczu nie pamiętam, bo jako manager latałem wtedy jak głupi po całym stadionie. Załatwiałem różne sprawy - m.in. lożę dla niespodziewanych gości z… PZPN, wśród których był sam Kazimierz Górski. Problemem było także to, że nasz obiekt mógł wtedy pomieścić około 12 tys widzów, a biletów sprzedano z 18 tys. Działy się tam przedziwne rzeczy. Kibice stali tuż za bramkami i przy liniach końcowych. W pewnym momencie ktoś wzniecił pożar i musiała interweniować straż. Na 12. min przed końcem Eusebio strzelił gola z wolnego i kilku fanów wbiegło na boisko, aby go wyściskać. Udało się ich usunąć z murawy, ale kiedy chwilę potem wyrównał Pele (sędzia później gola anulował) fetować wraz z Brazylijczykiem chciał już cały tłum. Powalono go na ziemię, zabrano mu buty i zdarto spodenki. Efektem tego trwającego w sumie ponad kwadrans zamieszania była kontuzja nogi i zniesienie Pelego na noszach. W tym chaosie ucierpiało jeszcze kilka innych osób, które wniosły na nasz klub skargę do sądu. Przez długi czas musiałem jeździć do Nowego Jorku z adwokatami, aby te sprawy załatwić.

Ten cały niesmak spowodował, że odszedł Pan z piłki w wydaniu klubowym i zajął się pracą w federacji?

KF: Nie. Odszedłem, bo zostałem napadnięty przez gangsterów i ledwo uszedłem z życiem. To było po jednym z naszych spotkań w Bostonie. Jak zwykle po jego zakończeniu brałem worek z pieniędzmi za bilety z klubowej kasy i w towarzystwie dwóch uzbrojonych policjantów udałem się do lokalnego banku, aby zdeponować pieniądze w nocnej skrytce. Potem wsiadłem do kolejki metra i pojechałem do domu. Było późno, nieco przed północą. Po wyjściu z kolejki szedłem ulicą w stronę mojego budynku. Nagle zza rogu wyłoniło się trzech czarnoskórych bandziorów, którzy chcieli wyrwać mi moją teczkę. Widocznie śledzili mnie wcześniej i myśleli, że mam w niej jeszcze jakieś pieniądze. Nic tam nie znaleźli, dlatego dostałem kilka ciosów nożem w plecy, w brzuch i pocięto mi twarz. Upadłem na ziemię i pamiętam, że zobaczyłem wtedy wielką plamę krwi na koszuli. Ostatkiem sił wyciągnąłem swój pistolet - miałem pozwolenie - i opróżniłem magazynek wysyłając sześć naboi w kierunku agresorów. Zostawili mnie i uciekli, a ktoś z moich sąsiadów usłyszał strzały i zadzwonił po karetkę. Ja już w tym momencie byłem nieprzytomny.

Historia jak z Westernu! Co było dalej?

KF: Miałem szczęście, że nóż nie poszedł prosto, bo byłoby po wątrobie i po mnie. Spędziłem dwa tygodnie w szpitalu na intensywnej terapii, a potem sześć miesięcy na rehabilitacji w pięknej posiadłości Sterge’a na Cape Cod. Lubił mnie, dogadywaliśmy się dobrze, więc chciał pomóc. Moich napastników złapano, bo jednego z nich postrzeliłem w nogę i dwa dni po napadzie sam zgłosił się do szpitala, żeby mu wyciągnęli kulę z łydki. Chciano, abym zeznawał w ich procesie, ale odmówiłem. Bałem się ich zemsty.

Sterge Panu pomagał, ale niedługo potem zbankrutował i powędrował za kratki. Wie Pan za co?

KF: To już było po moim powrocie do St. Louis dlatego dokładnie nie wiem o co chodziło. Jego spółka zajmowała się poszukiwaniem nowych terenów do wydobywania ropy. Zbierał pieniądze od inwestorów i szukał złóż po całym świecie. Nie zawsze to przynosiło efekty. Raz wysłał mnie do Grecji na dwa tygodnie i sam byłem świadkiem jak wiercili na morzu, ale nic nie znaleźli. Więc czasem te inwestycje się nie zwracały. Być może to było przyczyną jego problemów?

W St. Louis znalazł Pan dobrze płatne i ciekawe zajęcie. Szkolił Pan pierwszych zawodowych sędziów w USA i był Pan odpowiedzialny za organizację ich kalendarza?

KF: Ta praca była w siedzibie zarządu US Soccer Federation w Chicago, dokąd dojeżdżałem. Mimo iż była mocno absorbująca i często musiałem mocno zasuwać w soboty i niedziele nie miałem z tym problemu i spędziłem tam w sumie 22 lata. Teraz nie muszę już nic robić, ale nieprzerwanie od niemal 40 lat pełnię funkcję Honorowego Prezesa Związku Piłki Nożnej w stanie Missouri. Lubię mieć zajęcie, aby umysł mógł pracować. Nie mam dzieci, a żona, z którą byłem w związku przez 41 lat, zginęła tragicznie w wypadku samochodowym w 2012. Bardzo mocno to przeżyłem. 

Czy mimo całej tej przebogatej kariery piłkarskiej ma Pan jakieś niespełnione piłkarskie marzenia? Dla przykładu czy nie szkoda Panu, że nie zagrał Pan ani razu w kadrze A Polski?


KF: Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale w Polsce byli lepsi zawodnicy ode mnie. Najbliżej kadry byłem chyba przed igrzyskami w Rzymie w 1960, ale ostatecznie na olimpiadę od nas z Lechii Gdańsk pojechał dwa lata ode mnie starszy Zygmunt Gadecki, który też grał na prawym skrzydle. Ja - mimo kilkunastu występów w kadrach młodzieżowych i U23 - nigdy nie dostałem powołania. Dlatego może takim niespełnionym marzeniem jest po prostu bycie lepszym piłkarzem? Trochę żałuję też, że nie trafiłem wcześniej do Legii. Może wówczas miałbym szansę szybciej wypłynąć na wielką wodę, a moja kariera na Zachodzie zaczęłaby się w lepszych warunkach? Ale nie mogę narzekać. Jestem ustawiony finansowo lepiej niż wielu dużo lepszych ode mnie piłkarzy. Taki Deyna był ode mnie sto razy lepszy, ale pociąg do hazardu sprawił, że skończył sprzedając wszystko co miał i tragicznie umierając. Ja wciąż mam swoje nieruchomości, jacht na jeziorze i dom na Florydzie, gdzie spędzam kilka zimowych miesięcy. Lubię mercedesy, więc jeżdżę dwoma małymi, sportowymi modelami. Dzięki mojej karierze żyję w takich warunkach, których z pewnością nie miałbym, gdybym został w Polsce. Myślałem o tym podczas mojej ostatniej wizyty w Warszawie, kiedy spotkałem się z Brychczym. Jego życie wygląda jak wygląda, a przecież on naprawdę mógłby zrobić za granicą furorę.  


Mówi Pan, że - jak na ówczesne warunki - był Pan przeciętnym zawodnikiem z Polski. Co więc sprawiło, że powiodło się Panu na Zachodzie? 


KF: Przede wszystkim mój ambitny charakter. Zawsze lubiłem ciężko pracować i po wyjeździe z Polski szybko zauważyłem, że jeśli będę dobrze grać i harować na boisku to wszystko będzie w moim zasięgu. Wziąłem sobie to do serca i podczas meczów dosłownie stawałem na głowie. Wiedziałem, że to jest mój zawód, źródło dochodu i nie mogę odpuścić i grać na pół etatu. I ten finansowy doping sprawiał, że spisywałem się dużo lepiej niż w Polsce. We wspomnianym meczu z Feyenoordem - który chyba był najlepszym w mojej karierze - czułem się tak zmotywowany i mocny fizycznie, że nie było dla mnie żadnych przeszkód. 


Dlaczego więc młodym Polakom grającym dziś za granicą nie jest łatwo iść w Pana ślady?


KF: Ekonomia się zmieniła, ale piłka była i jest tylko jedna. Myślę, że młodzież ma potencjał i możliwości, ale nie kocha piłki tak jak moja generacja. Brakuje jej też ambicji. Już sama gra w pierwszej lidze zadowala młodych piłkarzy, którzy nie są głodni kolejnych sukcesów jak n.p. ma to miejsce w lidze angielskiej. Wreszcie w polskich klubach - w porównaniu do drużyn z Zachodu - brakuje też konkurencji, a wyniki są osiągane właśnie dzięki zdrowej rywalizacji. 


Przeciwieństwem tej teorii jest Robert Lewandowski. W 2023 do rywalizacji w MLS przystąpi drużyna z pańskiego St. Louis. Czy chciałby mieć go Pan w waszym zespole?


KF: A ile musielibyśmy za niego zapłacić? Jak mi ktoś załatwi numer do jego agenta to mógłbym z nim porozmawiać (śmiech)! Oczywiście, że gdyby przyszedł do nas zakończyć karierę to byłoby wspaniałe. Bardzo go cenię, ma świetne warunki fizyczne i nosa do bramek. Nie jest samolubny, gra dla drużyny. Bardzo się cieszę, że dostał tytuł Piłkarza Roku, szkoda tylko, że Messi nie wysłał mu gratulacji. Kiedy to nastąpiło dzwonili do mnie ludzie, którzy nawet nie wiedzą gdzie leży Polska, ale gratulowali mi, że polski chłopak jest najlepszy na świecie.


Gdyby miałby Pan zorganizować swój pożegnalny mecz - z jakim numerem i w jakiej koszulce chciałby Pan wystąpić? 


KF: Koszulka zdecydowanie z numerem 11. A w jakiej drużynie? W pierwszej połowie zagrałbym w barwach Legii, a w drugiej albo Bredy albo St. Louis. Ale najbardziej utożsamiam się z klubem z Warszawy. Do tego miasta zawsze miałem sentyment. 

 

Na koniec pytanie o personalia. W archiwach Legii widnieje Pan jako Kazimierz Frąckiewicz, w Holandii jako Andrzej Frankiewicz, a w USA Casey Frankiewicz. Dlaczego?


KF: Urodziłem się jako Andrzej Kazimierz Frąckiewicz i tak miałem wpisane w niemieckiej metryce. Po wojnie trzeba było to wszystko na nowo przepisywać i tłumaczyć i ktoś popełnił błąd robiąc ze mnie… Kazimierza Andrzeja. Potem w Stanach dziennikarze podczas wywiadów zaczęli mnie zdrobniale nazywać Kaz, a później Casey. I tak przylgnęło. Nazwisko też chciałem uprościć, dlatego kiedy nadawano mi obywatelstwo amerykańskie i zapytano jak się chcę nazywać powiedziałem: Casey Frankiewicz. 


Rozmawiał: Tomasz Moczerniuk

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.