SPORT, WYWIADY, POLONIA

Legendarny Bluesman w Montclair

Koncert na żywo BB Kinga był wspaniałym przeżyciem.
Konia z rzędem temu, kto poda dokładną liczbę oficjalnych koncertów na żywo z udziałem B.B. Kinga. Mnożąc średnią jego rocznych występów (250) z długością kariery (65 lat) uzyskamy imponujący wynik 16,5 tysiąca! Nie ma w tym jednak nic niewiarygodnego, bo dla 85-letniego Riley B. Kinga sceniczne flirtowanie w świetle reflektorów ze swoją nieodłączną towarzyszką Lucille to sposób na długowieczność. W czwartkowy wieczór 6 stycznia King i Lucille wzbogacilil swój dorobek o kolejny występ czarując publiczność zgromadzoną w przytulnym Wellmont Theatre w Montclair, NJ.

Tym, dla których muzyka gitarowa i chicagowska odmiana bluesa nie jest obca B.B. Kinga nie trzeba przedstawiać. Jego twórczość jest równie legendarna jak historia Lucille - modelu czarnej gitary firmy Gibson, których King używa nieprzerwanie od 1949 roku. To członek Galerii Sław Rock and Roll, autor ponad 50 albumów i niezliczonej ilości hitów i numer 3 na liście najlepszych gitarzystów wszechczasów według czasopisma „Rolling Stone”. Ale ten muzyczny geniusz to także nękany chorobą staruszek, dlatego też wielką niewiadomą było na jak wiele go stać oraz czy będzie w stanie sprostać przedkoncertowym oczekiwaniom.

Odpowiedzi na te pytania udzielił sam występ, który rozpoczęła dwuczęściowa instrumentalna „rozgrzewka” w wykonaniu muzyków towarzyszących Królowi podczas jego tournee. Oktet ochrzczony jako „B.B. King Band” tworzą: pianista, perkusista, basista, gitarzysta, saksofonista, dwóch trębaczy i barytonista Walter Riley King, którego B.B. później przedstawił jako jedynego syna najstarszej z swoich trzech sióstr. Oprócz czarnego koloru skóry wszystkich tych odzianych w wytwornie prezentujące się smokingi muzyków łączył jeszcze stosunkowo zaawansowany wiek. Podczas prezentacji osoby swojego basisty King w specyficzny dla siebie żartobliwy sposób określił go „młodzianem” i nie było w tym ani cienia przesady, bo liczący sobie 45 wiosen Reggie Richards jest najmłodszym członkiem ekipy! Mimo to muzyka płynąca z ich instrumentów nie miała w sobie niczego co można by odłożyć do lamusa. To doprawdy był pierwszorzędny, rytmiczny i wytrawny blues!

Sam Mistrz pojawił się na scenie w asyście trzymających go pod ramię pomocników, którzy pomogli zasiąść mu na centralnie umiejscowionym krześle. King, który nigdy nie zaliczał się do szalejących po scenie „showmanów” od dłuższego czasu preferuje „siedzący” styl grania podyktowany także wiekiem oraz chorobą. Artysta, który 13 września skończy 86 lat od ponad dwóch dekad zmaga się bowiem z insulinoniezależną cukrzycą typu 2. Paradoksalnie jednak na tym wszystkim zyskuje atmosfera koncertu, która momentami ma w sobie coś z domowego ciepła. B.B. King, niczym wytrawny bard, bardzo często ucina sobie pogawędki z publicznością i dzieli się swoimi refleksjami na temat życia. A widownia, niczym dziatwa siedząca na kolanach u ojca, słucha wypowiadanych spokojnym, niskim tonem słów niemal z nabożną czcią.

Ta sama widownia przywitała Kinga owacją na stojąco. Jednocześnie w jego stronę popłynęło światło głównego reflektora, którego strumienie natychmiast zaczęły odbijać się od jego złotej marynarki. Wirtuoz gestami podziękował za ciepłe przyjęcie i rozpoczął swój show od... przeprosin. Okazało się bowiem, że swój noworoczny występ w Atlantic City przypłacił przeziębieniem, które znacznie osłabiło jego głos i istniało prawdopodobieństwo odwołania koncertu. Na całe szczęście jednak jak sam stwierdził, że „choć taka sytuacja zdarzyła mu się zaledwie 17 razy w przeciągu 65 lat tym razem nie zamierzał się poddać”, co publiczność skwitowała kolejną burzą braw.

King odwzajemnił się rzucając w stronę fanów garść swoich gitarowych kostek. Ostatnią zatrzymał dla siebie i po chwili uderzył nią w struny czarnej jak smoła Lucille. Na pierwszy ogień zagrał jeden ze swoich najbardziej ulubionych utworów „I Need You So”. Muzycznie było wspaniale, ale wokalnie już nie tak bardzo. Widać było, że choć bardzo się starał, schorowane gardło nie pozwoli mu na wyciąganie wyższych nut. Po kilku daremnych próbach okiełznania chrypki uznał, że trzeba zmienić nieco repertuar i przejść do nisko brzmiących bluesowych ballad. I tak po chwili śpiewał już o sobie, czyli o Bluesmanie, dobrym człowieku, przemierzającym tysiące mil z dala od domu w Itta Bena, Mississippi. W utworze tym zawarte było nostalgiczne przesłanie bluesowego pielgrzyma, który w całej swojej karierze odwiedził niemal 100 różnych krajów, ale mimo iż dwukrotnie był żonaty nigdy nie miał czasu dla rodziny lub piętnaściorga ze swoich dzieci.



Tematyka pozostałych piosenek również oscylowała wokół nostalgii (jak „Nobody Loves but My Mother” czy „Early Every Morning”) i miłości („When Love Comes to Town” oraz „Darling You Know I Love You”). Pomiędzy utworami King dawał odpocząć swojemu głosowi i czarował publiczność swoim błyskotliwym poczuciem humoru. Do jednego z widzów siedzących w pierwszym rzędzie zwrócił się z zapytaniem: „Czy ta dziewczyna, którą zabrałeś ze sobą dziś na randkę nie jest przypadkiem twoją siostrą?” Sala wybuchnęła śmiechem, a B. B. natychmiast przeprosił za swoje zachowanie tłumacząc to... swoim pochodzeniem: „Jestem przecież z Mississippi”. Mężczyzna, który stał się głównym obiektem jego żartów na koniec otrzymał w ramach rekompensaty kostkę, której King używał podczas koncertu. Innym razem B.B. kokietował obecne na sali damy. Jedną z nich wywołał na scenę, aby „dała mu buziaka, który miał wyleczyć jego schorowane gardło”, ale – ku jego zdziwieniu – na zaproszenie zareagowały dwie panie. Wówczas King bezpardonowo wypalił: „Pani tak, a pani nie.” Inną zaprosił do towarzystwa już po koncercie tymi słowy: „Widzę, że teraz jesteś z kimś, ale resztę wieczoru możesz spędzić ze mną!”

Krótkie pauzy King robił sobie także podczas trwania utworów. Spędzał je popijając... herbatę, która miała być remedium na odzyskanie magii swojego głosu. Z czasem faktycznie było ciut lepiej, dlatego też King na koniec porwał się na jeden z bardziej znanych i wymagających kawałków „The Thrill Is Gone”.

Z końcem tego hitu nadszedł koniec koncertu. King dziękując wiwatującym na jego cześć widzom częstował ich kolejną porcją suwenirów rozdając im pamiątkowe łańcuszki. Po chwili na scenie znów pojawili się asystenci i Mistrz żegnany jak na legendę przystało zniknął za kotarą. Występ mógł się podobać, choć fani jego głosu mogli czuć się lekko rozczarowani. Nie zawiedli się natomiast miłośnicy Lucille, którzy bezpośrednio po koncercie ustawili się w kolejce tuż przy wielkim i lśniącym niczym złoty garnitur Kinga autokarze. Wielu z nich przyniosło na koncert swoje gitary i teraz czekali, aby „Król” mógł je pobłogosławić składając na nich swój własnoręczny, legendarny podpis.

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.