SPORT, WYWIADY, POLONIA

Boks: Kownacki: "Mój czas nadszedł!"

BabyFace znów zwycięski! 
W ubiegłą sobotę pięściarz wagi ciężkiej Adam Babyface Kownacki zdominował Geralda Washingtona i odniósł kolejne zawodowe zwycięstwo. Po efektownej wygranej przez nokaut jest już o włos od walki o pas, ale Kownacki teraz żyje już nie tylko szansą na tytuł, ale i perspektywą bycia ojcem. "To mi doda skrzydeł i ekstra motywacji." - powiedział niespełna 30-letni bokser w rozmowie z PAP.

Adam, przede wszystkim podwójne gratulacje. Najpierw z uwagi na odniesienie 19. zwycięstwa w zawodowym ringu. To była łatwa przeprawa. Nie za łatwa?

Adam Kownacki: Nie można tego zwycięstwa rozpatrywać w takich kategoriach. Ja po prostu byłem dobrze przygotowany. Miałem za sobą ciężki obóz, podczas którego wykonałem naprawdę sporo pracy. Sparowałem dwa razy dziennie i w sumie uzbierało się tego około 160 rund. Pracowałem nad kondycją, taktyką, rozpracowaniem rywala. Ciężka praca jest kluczem do sukcesów, co potem udowodniłem w ringu.

Amerykańscy komentatorzy podkreślali, że swój cel zrealizowałeś w stuprocentach, za to Washington tańczył jak mu zagrałeś. Co Twoim zdaniem sprawiło, że walka potoczyła się pod Twoje dyktando?

AK: O to chyba musisz zapytać Washingtona (śmiech)! Myślę, że przede wszystkim moja pierwsza udana kombinacja - lewy prosty, prawy prosty i sierp - sprawiła, że poczuł moją siłę i trochę go to zbiło z tropu. Zorientował się, że musi iść na wojnę, bo ja nie zamierzałem mu niczego odpuścić. Parłem do przodu, skracałem dystans, a on nie miał wyjścia tylko musiał szukać odpowiedzi na moją presję.

Twój trener Keith Trimble twierdził, że przygotował Ciebie na 10 rund. Ale już po wejściu do ringu widać było w Twoich oczach ogień. Byłeś zdeterminowany, żeby zakończyć walkę przed czasem?

AK: Byłem gotowy na długi dystans, ale - z wiadomych względów - nie miałem nic przeciwko, aby nie czekać na werdykt do końca ostatniej rundy. Potem jednak Washington mnie trafił i kiedy zauważyłem, że jestem rozcięty narzuciłem straszne tempo. Myślałem tylko to tym, że Justyna jest w ciąży i że pewnie się teraz o mnie martwi podwójnie więc muszę to po prostu skończyć jak najszybciej.

I plan się powiódł! Komu taki obrót sprawy sprawił większa ulgę?

AK: Szczerze to sam nie wiem (śmiech). Ja na pewno cieszyłem się, że pokonałem - i to w takim stylu - byłego pretendenta do tytułu mistrzowskiego, ale wieść o ciąży trzymaliśmy w olbrzymim sekrecie i paliło mnie, żeby wreszcie oznajmić to światu. Wtajemniczonych w to było tylko kilka zaufanych osób, w tym mój trener. Nikt z rodziny nie miał pojęcia, bo nie chciałem ich dodatkowo stresować. Justyna też nie była pewna czy - ze względu na stres - pojawi się na walce. Dlatego wszystko było dopinane na ostatnią chwilę i tak trochę na wariata. Po nokaucie podekscytowany wypatrzyłem Justynę w tłumie i zapytałem czy mogę TO powiedzieć. Ona skinęła głową, więc mogłem wreszcie zdradzić tajemnicę. Fajnie wyszło, trochę jak na filmie.

Będzie co wspominać! A jak się czuje przyszła mamusia?

AK: Generalnie dobrze. To dopiero dziesiąty tydzień. Termin porodu to koniec sierpnia, koniec wakacji. Miewa poranne nudności i... ciężkie do zrozumienia zachcianki. Raz chce czekoladkę, a raz ogórka kiszonego. Ale jak o coś prosi to zaraz biegam, żeby jej we wszystkim dogodzić. Ja się naprawdę autentycznie cieszę z faktu, że powiększy nam się rodzina i chcę, żeby nasze dziecko było zdrowe. Jest nawet taka aplikacja na internecie, którą śledzę. Pokazuje mniej więcej jakiego rozmiaru jest maleństwo. Teraz na przykład jest takie jak mini Snickers bar, czyli kawałek czekoladki. Może dlatego ciągnie ją do słodkiego? (śmiech)

Na Twojej oficjalnej stronie Facebook napisałeś ostatnio, że "sukces to miejsce, gdzie przygotowanie i szansa się spotykają." Czym dla Ciebie jest sukces?

AK: Osobiście sukcesem dla mnie będzie jeśli nasza rodzina będzie się zdrowo rozwijać i żeby każde kolejne pokolenie Kownackich miało łatwiej. Tak jak moi rodzice przyjechali tu, żebyśmy my mieli lepiej tak i ja chcę, żeby moje dzieci miały lepszy start. Dzięki temu będą mogły zmieniać świat i mieć pozytywny wkład w rozwój ludzkości.

A sportowo?

AK: Wiadomo: bycie pierwszym polskim mistrzem świata w królewskiej kategorii zawodowego pięściarstwa. Ta myśl zrodziła się z gdzieś w mojej głowie bardzo dawno temu. Najpierw to była taka mała kuleczka, która z każdym zwycięstwem rosła i rosła. Teraz jest już takich rozmiarów, że praktycznie cały czas tylko na tym się skupiam.

No właśnie. Tuż po sobotnim werdykcie w bardzo ekpresyjny sposób pokazywałeś, że teraz interesuje Cię tylko pas. W końcu odważna, bezpośrednia deklaracja, bo wcześniej wypowiadałeś się o tym dość powściągliwie. Jeszcze rok temu podczas jednej z naszych rozmów powiedziałeś, że Twój czas nadchodzi, ale powoli. Czy łatwe zwycięstwo nad Washingtonem nie uśpi Twojej czujności?

AK: Na pewno nie, ale koniec z ociąganiem się. Razem z Keithem czujemy, że mój czas nadszedł. Pokonaliśmy tylu ciężkich i to w innym stylu. Ze Szpilką, Kiladze i Washingtonem skończyło się przed czasem. Z Martinem biliśmy się do końca, ale on był naprawdę w świetnej formie i miał sobie i innym dużo do udowodnienia. W każdym z tych starć musiałem pokazać się z najlepszej strony. Więc teraz uważam, że w pełni zasłużyłem na tę szansę i nie mogę się doczekać kiedy to nastąpi. A czujności i pokory nie stracę. Moją dewizą jest i zawsze będzie ciężka praca. Nabrałem pewności siebie, ale głowa mi się nie zagrzeje.

Dzięki transmisjom telewizyjnym na żywo pokazałeś się z bardzo dobrej strony zarówno w Polsce jak i całej Ameryce. W internetowym portalu East Side Boxing napisali o Tobie: "obecnie najbardziej ekscytujący pretendent do walki o pas". Gratulacje składało Ci mnóstwo osób - m.in. Artur Szpilka, Marcin Gortat, a także piłkarz reprezentacji Polski Dawid Kownacki. Nie boli głowa od ciosów Washingtona, ale może zaczyna od popularności?

AK: To wspaniałe i szalenie miłe móc otrzymywać wsparcie od takich osób i nie tylko! Pozytywne wiadomości dostałem także od Artura Boruca, Zbigniewa Bońka, a nawet od Krzysztofa Piątka! Jestem wielkim fanem sportu. Uwielbiam koszykówkę i piłkę nożną, dlatego takie wpisy od znakomitych reprezentantów Polski w innych dyscyplinach naprawdę cieszą i motywują. W ogóle media społecznościowe to fajna rzecz, bo dużo łatwiej jest przyjmować kontakt, łączyć się razem i wspierać się nawzajem. Z Dawidem Kownackim dla przykładu chcemy sprawdzić czy nie jesteśmy spokrewnieni. Wiem, że on pochodzi z Gorzowa, a ja z Łomży, ale brat mojego dziadka tworzy obecnie kronikę rodzinną i zobaczymy czego się doszuka.

O ile podskoczył licznik śledzących @akbabyface na Twitterze?

AK: Nie jestem pewny, ale brat mówił mi, że na Instagramie z 15 tys zrobiło się prawie 30 tys! To cieszy i motywuje, ale zaczynam zauważać, że to może też być trochę uciążliwe. Po walce zostałem zasypany gradem miłych wiadomości na komórkę. Widzę, że muszę się z tym zmierzyć. Postaram się zaplanować to wszystko tak, aby mieć czas dla każdego, ale chciałbym też, żeby kibice wiedzieli, że mam też prywatne życie, w którym sporo ważnych dla mnie osobiście rzeczy się teraz dzieje.

A propos popularności: amerykański ekspert bokserski Dan Rafael napisał na portalu ESPN, że "nagrodziłeś swoich licznych, ubranych na biało-czerwono sympatyków niszcząc Washingtona". Polacy stanowili większość z 9.5 tys widowni w Barclay's Center. W mediach społecznościowych pojawił się hashtag "#ArmiaKownackiego". Rozmawiałem z kibicami po walce, którzy ze łzami w oczach mówili, że przypominają im się czasy, kiedy szło się tłumnie na Gołotę czy Adamka. Teraz jest moda na Kownackiego?

AK: Dziękuję za miłe słowa. Wiesz, jakiś czas temu oglądaliśmy z rodzicami moje walki amatorskie. Na pierwszej z nich było może pięć osób z mojego otoczenia, z czego trzech kuzynów i dwóch braci (śmiech). Na następnej walce z tych pięciu zrobiło się dziesięciu. Na Złotych Rękawicach było już dwudziestu. Podczas mojej pierwszej zawodowej walki też rosło: ze stu do dwustu potem do 500. Teraz sami sprzedaliśmy prawie 2 tys biletów w jednej sekcji Barclays Center! Kiedy wchodziłem do ringu widziałem morze czerwonych koszulek byłem dosłownie w szoku. Dotarło do mnie potem, że przyjechano na moją walkę z Chicago, z Buffalo, z Toronto, a także i z Polski. Nie wiem jak to opisać, ale jestem dumny i szczęśliwy, że mogę dać ludziom radość z tego co robię i postaram się nie zawieść ich zaufania.

Następna okazja ku temu jeszcze w tym roku, ale najpierw trzeba zaleczyć oko. Wiadomo, że z Wilderem nie zmierzysz się wiosną. Jeśli już - to raczej jesienią lub pod koniec roku. Czyli kto następny na tapecie: Breazeale? Chisora? Parker?

AK: Nie wiem. Jako Adam Kownacki nie ma dla mnie różnicy. Mogę walczyć z kimkolwiek. Natomiast gdybym był swoim promotorem to dla budowania marki dobrze byłoby, żeby to był ktoś z uznanym nazwiskiem, ale u schyłku kariery. Ktoś kto jest globalnie rozpoznawalny, ktoś z imponującym życiorysem. Nie boję się wyzwań. Wkrótce na świat przyjdzie ktoś, za kogo będę odpowiedzialny. To mi da ekstra kopa i doda mi skrzydeł.

Na koniec powiedz co było stawką zakładu z Jarellem Millerem, który odnosił się do prognozy, że "skończysz Washingtona szybciej niż on".

AK: Cheesburger (śmiech). Ale jeszcze nie miałem okazji go skonsumować. Już pisałem do Jarella, że musi mnie w tym tygodniu gdzieś zabrać i postawić kanapkę. Na pewno mu nie odpuszczę!

Rozmawiał w Nowym Jorku dla Polskiej Agencji Prasowej: Tomasz Moczerniuk

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.