SPORT, WYWIADY, POLONIA

MLS: Dramat w trzech aktach - Red Bulls za burtą

W rozegranym na trzy raty półfinale Konferencji Wschodniej MLS piłkarze DC United okazali się o jedną bramkę lepsi od Red Bulls Nowy Jork. Thierry Henry i spółka po raz trzeci z rzędu przegrywają mecz fazy playoff na własnym obiekcie i w efekcie odpadają na tym samym etapie rozgrywek. Kolejny przedwczesny koniec sezonu nowojorczyków nie oznacza bynajmniej końca ich problemów, lecz jest zwiastunem zmian, które po prostu muszą nastąpić.

Historia - ku utrapieniu fanów Red Bulls - lubi się powtarzać. Rok temu ich pupile w półfinałowej potyczce przegrali na własnym boisku z LA Galaxy 0:1, a z boiska wyleciał Rafa Marquez. W 2010 nowojorczycy sensacyjnie polegli u siebie z Earthquakes 1:3, trwoniąc jednobramkową zaliczkę z San Jose. W tamtym roku czerwoną latarnią i pośmiewiskiem całej ligi była ekipa DC United, która zdołała wygrać tylko 6 spotkań. W czwartkowy wieczór to oni śmiali się jako ostatni, bo wygrana na Red Bull Arena otworzyła im drogę do finału MLS Wschód z Houston Dynamo.

Przebieg dwumeczu półfinałowego pomiędzy dwoma odwiecznymi rywalami był niczym postawa Red Bulls w tym sezonie - chaotyczny i zupełnie nieprzewidywalny. Pierwszy mecz miał odbyć się w ubiegłą sobotę w Harrison, ale ze względu na szkody wyrządzone w stanie New Jersey przez sztorm Sandy zadecydowano, że najpierw gospodarzem będzie ekipa United. Nowojorczycy bali się tego spotkania, bo gracze ze stolicy mieli świetną końcówkę sezonu (7 meczy bez porażki), a na RFK Stadium przegrali tylko na inaugurację. United miało sporą przewagę, ale świetnie w bramce Nowego Jorku spisywał się Luis Robles, który obronił m.in. rzut karny wykonywany przez Chrisa Pontiusa. To dzięki niemu ten historyczny mecz (po raz pierwszy w historii MLS oba gole padły po trafieniach samobójczych) zakończył się remisem.

Rewanż miał pierwotnie odbyć we środę, ale plany pokrzyżowała śnieżyca. Początkowo gospodarze robili wszystko, aby mecz mógł być rozegrany w terminie (w akcji odśnieżania boiska wzięli udział m.in. Komisarz MLS Don Garber i spora grupa kibiców obu drużyn), ale ku wyraźnej uldze zawodników postanowiono przenieść spotkanie na dzień następny. Sytuacja do złudzenia przypominała niedawne perypetie z ulewą i otwartym dachem na Stadionie Narodowym podczas meczu Polska - Anglia. Włodarze Red Bulls doskonale wiedzieli o nadchodzącej burzy, ale kiedy przyszło im zmierzyć się z żywiołem sprawiali wrażenie zdezorientowanych i bezradnych. Decyzję o przełożeniu meczu można było podjąć kilka godzin przed meczem, na czym z pewnością skorzystali by przemarznięci kibice, którzy mieli ogromne kłopoty z dotarciem do domów.

Po raz trzeci oba zespoły wybiegły na boisko we czwartek. Trybuny świeciły pustkami, ale to wcale nie było największym problemem miejscowych, którym do awansu wystarczał bezbramkowy remis. Już na początku meczu świetnym refleksem popisał się Robles broniąc sprytny strzał piętą Lionarda Pajoya. Potem znów zmorą gospodarzy była nieskuteczność, bo tylko w pierwszej połowie świetne okazje zaprzepaścili Dax McCarty, Joel Lindpere i dwukrotnie Henry. Red Bull Arena przez większą część sezonu była dla przyjezdnych obiektem niemożliwym do zdobycia, ale pod koniec sezonu czar prysnął i Red Bulls nie potrafili wbić gola ani Chicago Fire ani Sportingowi Kansas City.

W drugiej części strzelecka niemoc podopiecznych Hansa Backe trwała w najlepsze. W 65.min ponownie na wysokości zadania stanął Bill Hamid fantastycznie blokując techniczny strzał McCarty'ego z kilku metrów. Ale 4.min później golkiper United popełnił błąd faulując w polu karnym szarżującego Kenny Coopera. Sędzia Mark Geiger bez wahania wskazał na wapno i pokazał Hamidowi czerwony kartonik. W bramce musiał więc stanąć Joe Willis, który po raz ostatni w lidze zagrał w lipcu. Do piłki podszedł sam poszkodowany i ku radości kibiców strzelił do siatki, ale znany z dbałości o detale arbiter nakazał powtórzenie jedenastki. Okazało się bowiem, że jeszcze przed kopnięciem piłki przez Coopera w polu karnym znalazł się Henry. Francuz zachował się nie jak boiskowy rutyniarz, lecz jak żółtodziób, a jego bezmyślność była tym boleśniejsza, że Willis obronił drugi strzał Coopera.

Było źle, ale w 76.min zrobiło się jeszcze gorzej, bo z boiska za drugi brutalny faul wyleciał Rafa Marquez. Meksykański internacjonał po raz kolejny osłabił więc swoją drużynę i przy wyrównanych siłach do głosu zaczęli dochodzić goście. Na efekty nie trzeba było czekać, bo najpierw Pontius strzelił tuż obok słupka, a w 88.min padł decydujący cios. Zadał go 22-letni pierwszoroczniak Nick DeLeon, a bramka obciąża konto defensorów Red Bulls. Najpierw Marcus Holgersson stracił piłkę w środku pola, a w rozwinięciu akcji Connor Lade spóźnił się przy pułapce ofsajdowej. DeLeon, którego ojciec grał kiedyś w kadrze Trynidadu, wykorzystał świetne podanie od Robbiego Russella i z zimną krwią strzelił obok wybiegającego z bramki Roblesa.

Kilka minut później sędzia gwizdnął po raz ostatni i piłkarze Bena Olsena eksplodowali radością. Mimo wielu problemów w trakcie sezonu i absencji największej gwiazdy (Dwayne DeRosario) ich sen o piątym w historii klubu mistrzostwie trwa i w potyczce z Houston Dynamo wcale nie stoją na straconej pozycji. To czy zagrają w finale MLS okaże się 18 listopada.

Tymczasem w Red Bulls zarówno pracownicy jak i kibice mogą mówić o deja vu, lub o półfinałowej klątwie, bo to właśnie na tym etapie po raz trzeci z rzędu kończy rozgrywki drużyna z drugim największym budżetem w lidze, wielkimi aspiracjami i jeszcze większymi gwiazdami. Nie ulega wątpliwości, że w czwartkowy wieczór to właśnie gwiazdy, na których blask kibice liczyli najbardziej, zawiodły na całej linii. Oprócz brutala Marqueza i nieskutecznego Henry'ego, zupełnie bezproduktywny był Tim Cahill. To trio miało być postrachem dla każdej drużyny w MLS, tymczasem Australijczyk zanotował tylko 1 gola i 3 asysty w 12 meczach. Jeszcze gorzej prezentuje się bilans Marqueza, który w 15 spotkaniach miał co prawda tyle samo asyst co Cahill, ale na listę strzelców nie wpisał się ani razu. Jednynie Henry do 15 goli dołożył 12 asyst i szczególnie na początku sezonu niejednokrotnie był pierwszoplanową postacią i wygrywał mecze w pojedynkę. W październiku Titi wyglądał na wyraźnie zmęczonego i w walce z obrońcami czołowych ekip MLS - Chicago Fire czy Sportingu Kansas City - był zupełnie bezradny. W czwartkowy wieczór ta bezradność sięgnęła zenitu, gdy w doliczonym czasie gry Henry nie zdecydował się na strzał z rzutu wolnego tuż zza lini pola karnego, tylko pozwolił, aby Panu Bogu w okno trafił... obrońca Roy Miller, który w całym roku nie strzelił żadnego gola! Nie takiej postawy oczekiwali kibice, którzy głośno domagają się zmian.

Na pierwszy ogień pójdzie Hans Backe, któremu klub nie przedłuży kontraktu. Szwedzki szkoleniowiec spędził w USA trzy lata, ale nie zdołał odcisnąć jakiegokolwiek piętna na drużynie Red Bulls, która często grała chaotycznie i bez stylu. Popełnionych błędów taktycznych, personalnych (kim jest Lloyd Sam?) i medialnych można by też w jego przypadku wymienić bez liku dlatego nikt za Backe płakać nie będzie. Drużynę z pewnością czeka przebudowa być może ze stylu skandynawskiego na francuski. Świadczyć może o tym fakt zatrudnienia w klubie znanego z pracy w Liverpoolu Gerarda Houlliera na stanowisku Head of Global Soccer oraz Jeroma de Bontina jako General Manager. To z pewnością jeszcze bardziej umocni pozycję Thierry'ego Henry w drużynie. Czy w przyszłym sezonie to on - wzorem Davida Beckhama w Los Angeles - będzie używać swoich wpływów w kierownictwie drużyny do ustalania wyjściowego składu? W przypadku Anglika eksperyment się powiódł, bo po fatalnym starcie Galaktyczni są na dobrej drodze do obrony tytułu. Jeśli w Nowym Jorku, który na upragniony triumf w lidze czeka od jej inauguracyjnego sezonu, efekt byłby równie skuteczny to chyba nikt nie miałby nic przeciwko temu.

MLS Playoffs:
Półfinał Konferencji Wschodniej
8 Listopad 2012, 19:30
Red Bull Arena, Harrison, NJ


New York Red Bulls - DC United 0:1 (0:0)
0:1 - Nick DeLeon'88

relacja: Tomek Moczerniuk
zdjęcia: Danny Blanik

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.