SPORT, WYWIADY, POLONIA

Pierwsze takie święta

Jestem w szoku. Naprawdę wielkim. Bo jesteśmy po świętach, które - mimo, iż wielu w nas wątpiło i spisywało na straty (ze mną włącznie) - udało się spędzić w naszym nowym, przytulnym domku w fantastycznym, licznym, rodzinnym gronie. Jakimś cudem daliśmy jednak radę i w rezultacie Boże Narodzenie 2011 przejdzie do historii jako jedne z najlepszych i najwspanialszych. I to chyba nie tylko w mojej opinii.

Minął już niemal miesiąc od naszej szalonej przeprowadzki z New Jersey do Fairfield (pakowanie i wożenie miliona naszych klamotów trwało kilka tygodni, ale największy i ostatni rzut został załadowany na U-Haul w nocy z 2. na 3. grudnia i przewieziony do CT nazajutrz w trybie JEDNORAZOWYM - był to wyczyn doprawdy godny Houdiniego. Nie było też czasu na pożegnania, na "zieloną noc", na ceremonialne całowanie klamki - jeden wielki, totalny spontan a'la Ala i Tomek). Ostatnie 3 tygodnie to pasmo nerwów i wyścig z czasem, bo w pachnącym świeżością domku było mnóstwo wykończeniowych rzeczy do roboty: malowanie drzwi, moldingów, sufitów i ścian w livingroomie, składanie i lokowanie szafek, mebli, porządkowanie piwnicy, garażu i terenu wokoło domu, wliczając w to ścięcie dwóch drzew z przodu posesji - oczywiście bez pozwoleń. Mój nieoceniony tatuś wdrożył w życie swój plan ogrodzenia trawnika z lewej strony domku, tak, aby Antoś miał gdzie bezpiecznie polatać - zajęło nam to 1.5 dnia, bo okazało się, że ogrodzenia to produkt sezonowy i w żadnym Home Depot w okolicy nie mogliśmy skompletować tego co było nam potrzebne (słupki, sprzęsła oraz furtkę). Najeździliśmy się więc po sąsiednich miastach i jakoś domowym sposobem (furtka jest sporządzona ze sprzęseł) się udało - głównie dzięki sile moich mięśni (kopiąc doły pod słupki musiałem "zmierzyć się" z kilkoma ogromnymi głazami, co nie można niestety zaliczyć do kategorii "FUN") oraz pomysłowości taty Moczerniuka. Przy okazji - ku mojej wielkiej uciesze - odkryliśmy polski sklep w Norwalk, gdzie od razu zaopatrzyliśmy się w polskie wędliny i konserwy. Zastanawiające jest to, jak bardzo cieszy jakakolwiek polska oaza, kiedy zacznie przebywać się w miejscach, gdzie tej polskości jest jak na lekarstwo.

Wracając do projektów to jeszcze w niedzielę przed Wigilią w naszym domku uwijały się dwie ekipy specjalistów od wykończeń (zakładali crown moldingi, progi oraz wymieniali tylne drzwi do garażu) oraz elektrycy (którzy podłączyli nam prąd do łazienek i kuchni). Oczywiście cała czwórka fachowców to starzy znajomi królika, czyli rodacy z Polski. 

Ostatnim wielkim projektem było montowanie blatów kuchennych oraz podłączanie zlewu i zmywarki przez hydraulika w kuchni, którą zakupiliśmy w IKEA (za niecałe $6000 - czyli 1/4 ceny proponowanej przez jakiegoś kolesia z polecenia) i którą montowaliśmy na własną rękę (tata i ja) wieczorami po tym jak wracałem z pracy. Montowanie szło nam ok, chociaż doświadczenia wielkiego nie mieliśmy, ale od czego jest google? Mimo wszystko nie obyło się bez małych wpadek, bo n.p. listwy podtrzymujące wiszące ścianki musieliśmy przywiercać do ścian trzykrotnie (zupełnie jak w przypadku polskiego stolarza, który trzy razy ciął deskę i dalej była za krótka). Jednak mimo iż nasza część projektu zakończyła się niewątpliwym sukcesem wydawało się, że i tak nie wyrobimy się przed świętami, bo brakowało jeszcze blatów i hydrauliki. Na szczęście moja zasobna żona potrafi być bardzo przekonywująca i jakoś przekonała kolesi od blatów, że muszą się u nas pojawić jeszcze przed Wigilią. I tak oto panowie z firmy kamieniarskiej w New Britain, z których jeden był pochodzącym z Jaworzna ("Zagłębie a nie Śląsk!" - oto jego cytat) Polakiem wtargnęli do naszego mieszkania w... piątek 23-ego! Blaty w stylu "Expresso" zostały położone, przyklejone, polski hydraulik z okolic Kraśnika zrobił swoje i na około 24h przed Wigilią woda w naszej kuchni zaczęła tryskać gdzie powinna. Ten niewątpliwy sukces polskiej dyplomacji na uchodźctwie wiązał się jednak z kolejną porcją arbajtu w zwielokrotnionym stężeniu. Ala po powrocie z pracy rzuciła się na wszelaki i wszechobecny kurz z kocią furią i w takiej pozie pozostała do późnych godzin wieczornych, na czym trochę ucierpiały dzieci, bo poszły spać tuż przed północą oraz moi, bo przecież został mi jeszcze jeden projekt do zrealizowania: złożenie łóżka piętrowego, zamówionego przez Idusię jakiś czas temu u Mikołaja.

Śpiewanie kolęd
Zajęło mi to 120 minut z czego połowę spędziłem próbując wyciągnąć jakąś niesamowicie ważną śrubkę, która przez moją nieuwagę wpadła mi do dziury w nodze łóżka. Franca zleciała na samiutki dół, ku podłodze. Wszystko byłoby ok - bo w myśl prawa Newtona teoretycznie powinna ona była przelecieć na wylot - gdyby nie fakt, że od dołu noga zabezpieczona była plastykowym korkiem, który - według instrukcji - wkładało się w nogę na samiuteńkim początku. Koras, który się mega ciężko wbijało w nogę faktycznie zabezpieczał wszystko bardzo skutecznie a jego wyciągnięcie graniczyło z kolejnym cudem. Tym bardziej, że była noc, nie chciałem pobudzić dzieci, więc nie mogłem użyć tradycyjnych metod czyli młotka, tudzież elektrycznej piły. Ale jakimś cudem obyło się bez ofiar w ludziach i mogłem dokończyć stawianie łóżeczka. Mimo ogromnego zmęczenia zdołałem jeszcze napisać list od Mikołaja do moich dzieci z wyjaśnieniem, dlaczego w tym roku nie będzie pieska (bezapelacyjny nr. 1 na liście życzeń) i dlaczego będą musiały zadowolić się kolejnymi pozycjami, z których następną było właśnie łóżko. W sumie się udało, bo łóżko wywołało istną furorę u Idusi (bo jej obecne górne "królestwo" jest przykryte baldachimo-namiotem z wróżkowymi motywami), a i Antoś był nim oczarowany (a raczej świecącą kołderką z Buzzem Astralem). W całej swojej fascynacji moja bystra córeczka - której wiara w Św. Mikołaja jest doprawdy godna podziwu - nie omieszkała jednak zwrócić nam uwagę na pewną nie do końca logiczną rzecz: list napisany był po angielsku i skierowany zarówno do Niej jak i Antosia, dlatego zaraz po jego lekturze wypaliła: "Mama, a skąd Santa wiedział jak się pisze 'Antoś' po polsku?" Niestety nie było mnie przy tym, bo zaraz bym jej powiedział, że przecież dzisiejszy Mikołaj zaopatrzony jest w gadżety nie gorsze od NASA i zapewne w swoim smartfonie oprócz nawigacji satelitarnej ma subskrypcję do wielojęzykowego googla. 

Mariolka i Ala na Jennings Beach 
Nie było mnie przy tym, bo byłem w kościele na sobotnim porannym nabożeństwie prowadzonym przez naprawdę wyjątkowego i świetnego kapłana - ojca Michała. Ten pochodzący spod Gniezna duszpasterz ma w sobie wielką charyzmę i nawet jeśli na mszy jest garstka osób, on potrafi modlić się tak żarliwie jak gdyby kościół pękał w szwach. Byłem tam w celu pojednania z Panem Bogiem, bo tradycyjnie już w tygodniach poprzedzających Gwiazdkę zabrakło mi czasu na spowiedź. Miałem zająć się tym w piątek, ale z racji tego, że miałem na głowie blato-hydrauliczne sprawunki nie dało się tego pogodzić. W piątkowy wieczór bezskutecznie obdzwaniałem lokalne kościoły amerykańskie w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku, którą znalazłem w... polskiej parafii St. Michael Archangel w Bridgeport, gdzie na posłudze jest właśnie ksiądz Michał. Proboszcz tej parafii okazał się być równie wspaniały i wyrozumiały i - po krótkiej i miłej pogawędce - zaprosił mnie właśnie na piątkową modlitwę, co przyjąłem z aprobatą i wielką ulgą. Nie często spotyka się księży, którzy wypełniają swoje powołanie w taki właśnie sposób - kiedy zadzwoniłem nie usłyszałem żadnych pouczeń, żadnego ociągania, żadnej absurdalnej niechęci - tylko autentyczne zaproszenie do wspólnego spędzenia czasu w Domu Bożym. Probosz podczas Świąt popisał się też jeszcze jedną rzeczą godną największego uznania - szczerze i długo (bo lubi sobie pogadać) dziękował parafianom za obecność i za hojność. W poprzednich polskich kościołach, które przyszło mi odwiedzić w USA nuta była zupełnie inna - ciągły marazm i brak pieniędzy. Dobrze, że są miejsca, gdzie - mimo kryzysu - można wyciągnąć na wierzch pozytywy i znaleźć zadowolenie wokół siebie. 

Najmłodsi uczestnicy naszej Wigilii, Maja i Antoś
w szopce przy kościele w Bridgeport
Byłem więc gotowy na Święta od strony duchowej. O porządek fizyczny zadbała głównie Ala, która w sobotni poranek kontynuowała swoją misję posprzątania naszej stajni Augiasza. Mój tata i ja asystowaliśmy jej w pozostałych czynnościach, dzięki czemu mieszkanie zaczęło lśnić całym blaskiem. Na świeżo wypolerowanych podłogach pojawiły się dywaniki, nieestetyczne dla oka rzeczy zniknęły w czeluściach szuflad, zniknęły też półki, które pierwotnie znalazły miejsce dla siebie w układzie livingroomu, ale okazało się, że tylko "zagracają" nam środowisko i - podobnie jak Balcerowicz - muszą odejść. Telewizor został powieszony w centralnym miejscu nad kominkiem, kable od głośników i dekodera splecione w jeden gruby wiąz. Do odbiornika podłączyłem też laptop, dzięki czemu po chwili z głośników popłynęły kolędy z Radia Zet. Nad wigilijnym stołem zawisł stroik, uszykowaliśmy dzieci i odwiedziłem myjnię, gdzie moją furę czekało gruntowne odpicowanie. Wyścig z czasem trwał w najlepsze, ale na mecie pojawiliśmy się jako pierwsi! 

Idusia i Izabelka przed YMCA w Fairfield
Goście z Clifton (teściowie i Tereska z dziecmi) pojawili się ok 3:30. Niedługo potem dojechał Jarek z Mariolką. Przez kolejne minuty trwała niesamowita krzątanina - mama Marysia podgrzewała jedzenie, tata Józef łączył stoły i ustawiał krzesła, Ala oprowadzała Mariolkę po domu, a Jarek robił drinki. Ja natomiast zająłem się przygotowaniem kutii. Nieco po godzinie 17 na środku odświętnego stołu zapłonęła świeca i zasiedliśmy do kolacji. Zacząłem od podziękowań dla każdego z osobna, bo przecież wszyscy obecni przyczynili się do tego, że nasze wymarzone święta w nowym domu stały się faktem. A potem już wszyscy delektowali się pysznym jedzeniem oraz cudowną atmosferą. Po tym jak nasze żołądki powoli się zapełniły usiedliśmy na kanapie przed kominkiem, z którego dobiegało urzekające wprost ciepełko i przy dźwiękach gitary śpiewaliśmy kolędy na chwałę Chrystusa, których słowa wyświetlałem na telewizorze za pośrednictwem laptopa niczym na telebimie. Dzieci też brały w uroczystościach czynny udział, a w nagrodę w niedzielę rano pod choinką czekała na nie góra prezentów. Oto próbka ich możliwości:



Trzech panów "M".
W poniedziałek natomiast - znowu ukłon w stronę ks. Michała - udaliśmy się na "prywatną" mszę, którą odprawił nam właśnie ojciec Michał w swoim kościele. Byliśmy tam sami, dzięki czemu mogliśmy usiąść w pierwszym rzędzie, tuż przed 100-letnią figurką dzięcięcia Jezus lezącą w żłóbku. I znowu atmosfera była piękna i niepowtarzalna. Podoga też dopisała, dlatego zaraz po mszy udaliśmy się na Jennigs Beach - czyli lokalną plażę, oddaloną od naszego domku o zaledwie 5km. Byliśmy tam po raz pierwszy i mimo iż jest to plaża typowa dla wybrzeża New England - ma w sobie urok. Na horyzoncie po prawej stronie majaczy zarys Long Island, natomiast po lewej jest otwarty ocean. Plaża jest długa i piaszczysta, w niedalekiej okolicy jest plac zabaw, przystań katamaranów oraz zatoczka, przy której roi się od amatorów wędki.

I tak spędziliśmy 3 cudowne i magiczne dni, które na długo zapadną w mojej - i być może także i pozostałych uczestników - pamięci. Spróbujemy powtórzyć to za rok, ale bez czynników zewnętrznych - zmaganiem się z remontami, stresem związanym ze zmianą miejsca zamieszkania, bałaganem i przedświąteczną krzątaniną - może już nie być tak wyjątkowo. Chociaż kto wie?

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.