SPORT, WYWIADY, POLONIA

Trevor Phipps: “Miałem potrzebę wygadania się”

Unearth to metalcorowa grupa z Massachusetts istniejąca już 13 lat. W lipcu tego roku objadą niemal całą Amerykę podczas trasy koncertowej Rockstar Mayhem. Oto co Trevor Phipps, wokalista i jeden z założycieli grupy, miał do powiedzenia na temat początków zespołu, zbliżającego się tournee, nowego albumu i... polskich akcentach w bostońskim metalu.

Kiedy Ken Susi (gitara, wokal wspierający), Buz McGrath (gitara) i Ty spotkaliście się w 1998 – czy miałeś wrażenie, że to początek długiej i ciekawej kariery?

TP: To nie był pierwszy raz, kiedy nasze drogi się zetknęły: wcześniej graliśmy ze sobą w innych zespołach. Ale mieliśmy wtedy po 20 lat i czuliśmy, że z Unearth może nam się udać, nie wiedzieliśmy tylko jak długo może to potrwać. Na początku nie zakładaliśmy sobie żadnych wielkich planów poza jedną rzeczą: kreować utwory o tym, co interesuje tylko i wyłącznie nas samych i mieć nadzieję, że inni się z tym utożsamią. Chcieliśmy też pozostać wierni nurtowi niekomercyjnemu i to naprawdę niesamowite, że 13 lat później dalej tak właśnie jest. Kapele pojawiały się i znikały, a my cały czas mamy się dobrze i tworzymy coraz lepsze rzeczy.

13 lat tras koncertowych, występów, nagrywania w studio. Dasz radę podsumować to jednym słowem?

TP: Będzie ciężko, ale spróbuję. Spełnienie marzeń? Wiem, że to nie jedno słowo i że brzmi banalnie, ale tak naprawdę jest. Bo o tym, co teraz robimy marzyliśmy od dziecka. Nie jesteśmy co prawda bogaci, nie mamy statusu wielkich rockowych gwiazd, ale to jest nasza wymarzona praca i naprawdę lubimy wszystko co jest z tym związane: koncerty, nagrania, tournee itp.

Jakie były najcięższe momenty?

TP: Wiadomo, że znajdą się takie, dlatego trzeba być „gruboskórnym” i gotowym na wszystko. Mieliśmy w historii parę fatalnych występów, kilka innych koncertów zostało z różnych powodów odwołanych. No i permanentne kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego perkusisty. Czasem wydaje ci się, że lepiej byłoby mieć zwyczajną pracę od 9-17, ale zazwyczaj dobre momenty przesłaniają te chwile zwątpień. Zdecydowanie najgorsza rzecz przydarzyła nam się w 2001. Byliśmy akurat w trakcie naszego pierwszego w karierze dłuższego tournee: w 12 dni z Bostonu na Florydę z przystankami. Jeden z nich przypadł na Ft. Lauderdale na Florydzie, w miejscu, które delikatnie można nazwać „slamsem”. Było bardzo gorąco, więc między utworami skoczyłem do busa po nową koszulkę. Stanąłem jak wryty, kiedy zobaczyłem zbitą szybę i mnóstwo krwi w środku. Ktoś nas obrobił, więc zaraz zadzwoniłem po gliniarzy. W międzyczasie podszedł do nas jakiś chłopak i mówi: „Wiem kto to zrobił”. Policja bez problemu schwytała złodzieja, ale kiedy siedział on już w celi powiedziano nam: „Mamy dla was dobrą i złą wiadomość. Odzyskaliśmy wasze rzeczy – to ta dobra nowina. Zła jest jednak taka, że ten co was okradł jest nieuleczalnie chory na AIDS.” Szok! Przeraziliśmy się, bo wiedzieliśmy że z AIDS nie ma przelewek. Ale mimo wszystko puściliśmy mu to wszystko płazem. Wiedzieliśmy, że jego dni są policzone, więc zapomnieliśmy o skradzionych rzeczach i nawet nie obciążyliśmy go żadnym oskarżeniem. A busa musieliśmy sami czyścić chlorem, w gumowych rękawiczkach. Okno zakleiliśmy taśmą, żeby nie padało do środka i wróciliśmy na trasę. Sporo nas to jednak wszystko kosztowało i nie mówię tu tylko i wyłącznie o wrażeniach.

A najbardziej przyjemny moment?

TP:
Z całą pewnością występ podczas festiwalu Download w 2010 w Wielkiej Brytanii. Graliśmy na głównej scenie przed 50-70 tysiącami ludzi! Zachowanie i reakcja tłumu były nieprawdopodobne i na długo zachowają się w naszych pamięciach! Inny mega-wypas show daliśmy podczas Hellfest w 2004 w Stanach. Myślę, że to był nasz najlepszy „gig” – wiara jeździła po scenie na deskorolkach i skakała ze sceny „na bombę” – był naprawdę niezły czad!

Lider zespołu Slipknot Corey Taylor w jednym z wywiadów powiedział, że jesteście „jak Anthrax i Megadeth w jednym.” – zgadzasz się z nim?

TP:
Tak, Corey dał nam taką super recenzję w magazynie Rolling Stone i był to naprawdę wielki komplement. Prawdą jest też, że te dwie mega-grupy miały wielki wpływ na naszą twórczość . Anthrax był od początku moją ulubioną kapelą! Ale nawet jeśli brzmienie naszych gitar jest Megadeth-podobne, to już wokalnie jest zupełnie inaczej. Jesteśmy bardziej „extreme” i wzorujemy się także na innych zespołach.

Należycie do grona kapel, które niemal non-stop są w trasie. Graliście z takimi tuzami jak Hatebreed, Killswitch Engage, Slipknot, Slayer. Z którą z nich najlepiej się występuje?

TP: Zdecydowanie Damageplan, którą utworzyli legendarni „panterowcy” bracia Abbott. Graliśmy razem w 2004 - zaledwie pół roku przed tym, jak Dimebag Darrell został zastrzelony na scenie podczas koncertu. Myśleliśmy, że będą nas traktować jak „openers”, czyli „przed-zespoły”, ale tak się nie stało. Na scenie wychlaliśmy z nimi całe litry whisky, a po koncertach imprezowaliśmy do białego rana. Inne grupy, z którymi całkiem fajnie się koncertowało to Lamb of God i Every Time I Die.

Występowaliście na tak słynnych festiwalach jak Ozzfest, Headbangers Ball, Download – na niektórych z nich nawet dwukrotnie. Co lubisz, a co Ci się nie podoba w dużych „metal-festach”?

TP:
To co podoba mi się najbardziej podczas występów przed dużą publicznością to to, że daje nam to szansę na wypłynięcie na szersze, nieznane dotąd wody. Na koncerty przychodzą bowiem całe rzesze ludzi, którzy być może do tej pory nie mieli okazji zetknąć się z naszą twórczością. Ale występy na festiwalach nie są aż tak „personalne” jak koncerty w klubie. Te drugie mają w sobie większą intymność i - co się z tym wiąże – dostarczają lepszych wrażeń zmysłowych. Dlatego też takie doświadczenie jest z całą pewnością bogatsze.

W tym roku wybieracie się w 6-tygodniowe tournee z festiwalem Rockstar Energy Drink Mayhem. 23 występy w 20 różnych stanach: od Kalifornii przez Montreal, aż do Florydy. 27 Lipca zakotwiczycie w New Jersey, gdzie dacie czadu na scenie „Jaegermeister” w PNC Bank Arts Center w Holmdel. Na tej samej scenie zagrają Red Fang, Kingdom of Sorrow oraz In Flames. Czy graliście już kiedyś z nimi?

TP:
Z In Flames byliśmy w Japonii i Australii. To bardzo spoko kapela. Szanujemy się wzajemnie i mają oni duży wpływ na naszą muzykę. Z pewnością pomogli nam w „wyostrzeniu” naszych dźwięków. Jeśli chodzi o Kingdom of Sorrow – to nasi przyjaciele i spotykamy się z nimi bardzo często.

Czego możemy oczekiwać po Waszym występie?


TP:
Skład imprezy wygląda imponująco, więc jesteśmy podjarani. Każdego dnia będziemy grać przez 30 minut i jak zawsze będziemy chcieli dać publiczności to, co mamy najlepszego do zaoferowania. Postaramy się zagrać kilka nowości i obiecuję, że nie będę nawijać tak dużo jak zwykle (śmiech). W zamian za to, niech przemówi nasza muzyka! Chcielibyśmy także spotkać się z fanami, aby każdy mógł dostać autograf, albo zrobić sobie fotkę. I tak przez 6 tygodni. To kupa czasu, ale my zamierzamy dobrze się bawić przez całe lato.

A co powiesz o gwiazdach z „Main Stage”?
TP: Zagrają tam: Trivium, Megadeth, Godsmack i Disturbed. Z Trivium graliśmy już kilka razy – to naprawdę świetna kapela. Megadeth jest na mojej „top-10” liście wszechczasów a przez 4-5 lat byli nawet na drugim miejscu, zaraz za Anthrax. Miałem okazję poznać Dave Ellefsona, ale nie mogę się doczekać spotkania z Dave Mustaine’m, który jest jednym z moich największych metalowych idoli.

Niedługo po Mayhem lecicie do Europy. Jak Wam się gra na Starym Kontynencie w porównaniu do USA?

TP:
Kiedyś było naprawdę inaczej. Pamiętam jak w 2002 roku wyjechaliśmy grać za ocean po raz pierwszy i na koncercie zauważyłem, że pogowanie nie jest aż tak bardzo agresywne jak w Stanach. Nie chodzi mi o brutalność, ale o element szaleństwa. Zastanawialismy się czy taka reakcja jest normalna dla europejskich widzów, czy po prostu uważali oni, że nasze kawałki są do bani (śmiech). Ale z czasem granice się zatarły i obecne doświadczenia są niemal identyczne. Wszędzie gdzie gramy wiara ma tatuaże, czarne koszulki i szaleje pod sceną. Czasem nawet zapominasz w jakim jesteś kraju. Ale to jest właśnie to, co mnie kręci najbardziej w koncertowaniu: lubimy grać wszędzie i dla wszystkich.

A co z dziewczynami? Czy europejskie fanki mógą się porównywać z amerykańskimi?

TP:
(śmiech) Nie jesteśmy już kawalerami, więc nie zwracamy uwagi na „groupies”. Ale skoro już pytasz to powiem ci, że i pod tym względem wszędzie jest podobnie (śmiech).
Graliście w Japonii, Meksyku, Ameryce Południowej, nawet w Rosji.

Pamiętasz ile razy byliście w Polsce?

TP:
Chyba ze trzy: w2002, 2005 i 2009 w Warszawie, gdzie graliśmy z Chimairą. Polska kojarzy mi się dobrze, zawsze nieźle nam tam szło i bawiliśmy się naprawdę ok. Raz udało nam się pojechać do Oświęcimia co nas mega zdołowało. To bardzo ważne, historyczne miejsce, ale i szalenie smutne. A ostatnio w Warszawie o mały włos nie wdaliśmy się w bójkę z personelem. Ken się wkurzył, bo Polacy wmawialli mu, że zepsuł jakiś głośnik. Ken faktycznie potraktował sprzęt z buta, ale tylko dlatego, że nie działał on już wcześniej. Do walki nie doszło, bo było ich dużo więcej (śmiech). Skończyło się na tym, że musieliśmy wywalić 100 Euro z własnej kieszeni i oddać dwie butelki „Jaegera”.

Jak dobrze znasz twórczość polskiej kapeli blackmetalowej Behemot?
TP: Chlopie! Ta grupa jest świetna! Słucham ich cały czas! O ile się nie mylę to też grail na Mayhem ze dwa lata temu z takimi kapelami jak Slayer czy Marylin Manson. A jak się ma Nergal? Wielka szkoda, że musiał przejść przez to wszystko. Ale słyszałem, że już ma się lepiej – widziałem go gali Metal Hammera kilka dni temu. Dostał tam nawet jakąś nagrodę i prezentował się całkiem nieźle. Naprawdę, życzę mu, aby doszedł do siebie jak najszybciej.

Wasz trzeci album III: In the Eyes of Fire ukazał się w 2006 i został wyprodukowany przez Terry Date’a znanego z pracy z Panterą czy Soundgarden. Jak Wam się współpracowało i czy jeszcze kiedyś zrobicie coś razem?

TP:
Praca z Terrym to sama przyjemność. Gość ma wielki talent i zawdzięczam mu wiele szczególnie dlatego, że zrobił wiele dla mojego wokalu. Dobrze było popracować z kimś jego pokroju, bo dało nam to nowe spojrzenie na naszą twórczość. Dlatego nie wykluczam, że kiedyś znowu coś razem zrobimy, ale na dzień dzisiejszy jesteśmy „wierni” Adamowi D., z którym mamy wyjątkowy związek. Nasze ścieżki zbiegły się w 1999 i od tamtej pory on jest nie tylko naszym przyjacielem, ale traktujemy go jak członka zespołu. Zresztą jak ma czas to także koncertuje z nami. Jeśli chodzi o wydawanie płyt to też jest spoko, bo znamy się jak łyse konie. Pozwala nam być sobą i pilnuje, żebyśmy dotarli z punktu A do B. Jest dla nas bardzo ważną osobą.

I – oprócz faktu, że jest też także gitarzystą i backup-wokalem Killswitch Engage – jest Polakiem. Wiedziałeś o tym?

TP:
Pewnie że tak! On to cały czas podkreśla! Mówi o tym, żeby z nim nie zadzierać, bo jest Polakiem (śmiech). Często też nawiązuje do anegdot związanych ze strukturami w typowo polskiej rodzinie. No i uwielbia polskie żarcie (śmiech). Kiedyś nawet za bardzo, ale teraz już schudł. Dba o siebie, biega i zawsze jest w ruchu.

Adam wyprodukował dla Was kilka wcześniejszych, a także najnowszy album Darkness in the Light. Oprócz bardziej ponurych słów piosenek – co jeszcze jest inne na tej płycie?

TP:
Więc, przyszła w końcu kolej na mnie. Miałem potrzebę wygadania się, bo mam 33 lata i w ciągu ostatnich kilku lat przeżyłem kilka bolesnych upadków. Uważam, że im dłużej żyjesz, tym więcej „ciemnych” rzeczy zauważasz. A to z kolei wpływa na fakt, że w niepamięć odchodzą miłe wspomnienia. Ludzie wokół ciebie odchodzą i dostrzegasz wiele rzeczy, które po prostu są niesprawiedliwe, więc mimo wszystko koncentrujesz się na negatywności. Chciałem to wszystko zrzucić z mojej piersi i wiem, że znajdą się takie osoby, które odnajdą w tym wszystkim cząstkę siebie. Na przykład w Coming of the Dark mówię o próbach obalenia tej nawarstwiającej się negatywności. Podobnie w Endless, gdzie definiuję życie jako pole bitwy, którą nieustannie toczymy zmagając się z ciężkim losem i doświadczeniami.

Czy wolisz pracę w studio nagraniowym czy koncertowanie? Nie tęsknisz za domem?

TP:
Pewnie, że tęsknię. Ale robiliśmy to już tyle razy, że wiemy jak do tego umiejętnie podejść. W ubiegłym roku koncertowaliśmy bez przerwy przez 5 tygodni po to, aby następne 5-6 spędzić w domu. Taki rozkład nie jest zły. Życie koncertującego muzyka z całą pewnością nie jest dla każdego, jest wiele wyzwań, na szczęście nasze rodziny to rozumieją. Najgorzej jednak wraca się na tournee po spędzeniu długiego okresu w domu. A tak będzie w tym roku: po Mayhem mamy 8 dni wolnych i lecimy do Europy, Australii, wyspy na Pacyfiku i Japonii. Wrócimy w połowie Października. Wiadomo, że to cię dołuje, ale jak wspomniałem wcześniej – my mamy grubą skórę. Lubimy to robić i traktujemy to jak najlepszą pracę w świecie. A jeśli chodzi o koncerty czy studio – wolę występować niż nagrywać, bo studio może być nużące. Dochodzi też presja, bo to zawsze jest wyścig z czasem, ale zdajemy sobie sprawę, że to wszystko jest konieczne i nieodzowne.

Nie poszliście w ślady grupy Lamb of God, która podpisała komercyjny kontrakt z wytwórnią Epic i – mimo wcześniejszych zapowiedzi – zmieniła swoje brzmienie. Jak ciężko jest Wam trzymać się wybranej wcześniej ścieżki? Czy nie mieliście chwil zwątpienia?

TP:
Nigdy nie wątpiliśmy w naszą pracę, bo to nasza pasja. Ale z czasem zaczynasz wątpić w lojalność niektórych ludzi związanych z tym biznesem. W przeciągu naszej kariery spotkaliśmy wiele osób, które twierdziły, że są po naszej stronie, a po chwili odwracały się do ciebie plecami. O tym zresztą jest utwór Disillusion. Tekst - mimo iż starałem się to trochę zawoalować - jest właśnie o takich dwulicowych ludziach.

Jeden z Waszych byłych członków zespołu Chris „Rover” Rybicki też był Polakiem. Był, bo zmarł 20 Września 2010. Jak go wspominasz?

TP:
Chris był jednym z inicjatorów Unearth. Grał z nami do 2001, a potem odszedł kiedy okazało się, że nie może jeździć w trasy. Ale często przychodził na nasze koncerty i imprez w jego chacie nie sposób zliczyć. To był super człowiek z “czarnym” poczuciem humoru. Niestety zmarł w szpitalu miesiąc po kraksie spowodowanej przez pijanego kierowcę. Często go wspominamy i bardzo go nam brakuje.

Dzięki Unearth i Killswitch Engage Boston zaistniał na mapie metalowej. Czy dalej jesteście związani z tym miastem?

TP: Właściwie to poszerzyliśmy to określenie do „Massachusetts metal”. Życie w mieście jest drogie, więc mieszkamy na obrzeżach. Ja dojeżdżam 30minut, a najdalej ma nasz perkusista, który ma do Bostonu 2 godziny. Ale wszyscy w dalszym ciągu uważamy to miasto za nasze rodzinne.

I na koniec: Bruins czy Canucks*?

TP:
(śmiech) Czy masz jakieś wątpliwości? Boston „rozwalił” Vancouver u siebie jakoś 17:3 w trzech meczach. Problem polega na tym, że dotychczas nie potrafimy nic strzelić na wyjeździe, ale to się kiedyś musi skończyć. Kiedy jak nie w ostatnim finałowym meczu? Puchar będzie nasz!

rozmawiał: Tomek Moczerniukkemot74@optonline.net
facebook.com/papatomski


* rozmowa przeprowadzona została 15 Czerwca 2011, popołudniu. Wieczorem tego samego dnia hokeiści Boston Bruins zgodnie z przypuszczeniami Trevora strzelili Vancouver Canucks cztery gole nie tracąc żadnego i wywalczyli Puchar Stanley’a 2011.

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.