SPORT, WYWIADY, POLONIA

Tomkowe poranki zima/wiosna 2011

Zmęczenie, znużenie, piasek pod powiekami. Antek dał mi w nocy trochę w kość, ale po części to też moja wina. Siedziałem do późna wrzucająć fotki na Facebook. Sam nie wiem, czy te portale społecznościowe to błogosławieństwo czy klątwa? Faktem bezspornym jest to, że po kilkudziesięciominutowym czytaniu/śledzeniu tego co słychać u Twoich fejsbukowych znajomych w późnych godzinach wieczornych ciężko jest potem o sen. Nadmiar emocji, istny "information overload", który spędza sen z powiek niemal do białego rana. O resztę zadbał Antoś, którego od jakiegoś czasu kładziemy spać z Idusią w jej pokoju (odziedziczyli po nas w związku z tym "master mattress" - bo młody się tak czasem rzuca i zmienia pozycje w nocy, że bałem się, że spadnie z łóżka, więc materac znajduje się bezpośrednio na podłodze). Mam płytki sen, więc kiedy spaliśmy razem te jego notoryczne wiercenia i postękiwania zawsze mnie stawiały na równe nogi, teraz przynajmniej nie budzę się z każdym Antka ruchem. A i stęki jakoś ostatnio ustały, tudzież zelżały, aż do wczoraj. Miałem wybór albo przenieść go do mojego wyrka, albo położyć się z nimi. Padło na to drugie, ale tam też nie mogłem zasnąć, bo najpierw młody zdając sobie sprawę, że jestem gdzieś obok wiercił się w poszukiwaniu kontaktu, a potem jakiś pociąg towarowy trąbił ile wlezie, co przy otwartym oknie (w końcu zrobiło się trochę cieplej!) obudziłoby nawet nieboszczyka! Dlatego też tak szybko jak Antka oddech stał się głęboki i równomierny zabrałem się z powrotem do siebie i zapadłem w kilkugodzinną drzemkę, z której wyrwała mnie dopiero Ida wskakując do mnie do łóżka. Spojrzałem na zegarek - była 7:15 i wiedziałem, że jeśli chcę zdążyć na pociąg (8:23) to czas najwyższy na pobudkę. Nie mogłem się jednak zmusić i przytulając Idusię zamknąłem oczy na jeszcze malutki kwadransik.

Ryzykowałem, ale wiedziałem, że jeśli wszysko pójdzie zgodnie z planem to może mi się udać. W końcu lunchboxy przygotowałem wieczorem, tuż po tym jak Idusia wybrała sobie ciuchy, w których pójdzie do szkoły. A właśnie te dwie rzeczy zwykle sprawiają najwięcej problemów z rana, dlatego zawsze staram się zadbać o nie dzień wcześniej.

Zazwyczaj wstaję przed siódmą. Poranna toaleta i ubranie zajmuje mi kilka minut, które staram się spędzić bez nadmiernego hałasu, bo nie chcę niepotrzebnie budzić dzieci. Staram się też przygotować Idusi i Antkowi ciuchy do ubrania i przygotować dla Idusi jej ulubione poranne kakao. Potem zazwyczaj budzi się Antoś, który wita mnie swoim przesłodkim uśmiechem i zaraz wyciąga ręce, aby go przytulić. Myję mu buzię i znoszę na dół, gdzie sadzam go przed TV, w którym akurat leci jeden z jego ulubionych shows: "Curious George". Tam go ubieram (czasem muszę zmierzyć się z głośnym protestem, bo Antoś generalnie rzecz biorąc nie cierpi dresów - na widok spodni dostaje spazmów, identycznie też traktuje bluzy czy swetry z zamkiem) - z reguły są to portki typu dżinsy, sztruksy lub bojówki, kaftanik z długim rękawem i typowo męska podkoszulka przedstawiająca wszelakiego rodzaju testosteronowe motywy: dinozaury na deskorolkach, koparki podczas pracy, robale i węże, zestaw perkusyjny, ciężarówki albo motocykle. Wygląda powalająco - za każdym razem! Dresy zakładam mu tylko w przypadku, gdy już nie ma czystych spodni no i za każdym razem jest walka: kładzie się na podłodze, wali bezsilnie pięściami i z oczu lecą mu łzy, ale to wszystko ustępuje już po chwili, na twarzy znowu pojawia się zawadiacki uśmiech, więc zdaję sobie sprawę, że trauma nie będzie permamentna ;-)

Idusi ubranie też już na nią czeka i czasem schodzi ona sama na dół a czasem muszę iść na górę i lekko zachęcić ją do wstania. Moja córka o poranku jest zupełnym przeciwieństwem Antosia. Nos na kwintę, usta w podkówkę, spojrzenie spod byka i wiecznie "muszki w nosie". I przeważnie zawsze znajdzie powód do narzekania. A to spodnie za ciasne, a to rajstopy jej spadają, a to buty za małe. Wcześniej jednak bez zająknięcia sięga po butlę z czekoladowym mlekiem i wypija ją jednym duszkiem. Potem proszę ją o to, aby się ubrała, co czyni z mniejszym lub większym ociąganiem. Nierzadko muszę ją poganiać, co ona niemal zawsze komentuje: "Nie możesz mi trochę pomóc?"

Ja w tym czasie przygotowywuję kaszkę (owsianka) z rodzynkami dla Antosia. Od czasu kiedy przestaliśmy dawać mu mleko w butli (był bowiem taki okres, że domagał się mleka kilkanaście razy na dzień!) owsianka skutecznie wpisała się w harmonogram posiłków i spożywamy ją ze smakiem codziennie oprócz weekendów. Robię zawsze większą porcję, którą się solidarnie dzielimy.

Antoś ubrany i nakarmiony, Ida ubrana - jest ok. 7:50. Zabieram się za czesanie Idusinych loczków, które nie poddają się bez walki. Używam jakiegoś cudownego spray, który ma za zadanie zmiękczyć kołtuny. Nie wiem na ile on doprawdy działa, ale Ida jest już od niego tak uzależniona, że kiedyś jak zabrakło nam tego płynu i przystępowaliśmy to wykonania tej czynności "na sucho" nasza córa protestowała jeszcze głośniej niż Antoś na widok swetra z zamkiem. Zasobna Ala (w końcu zna się trochę na placebo) wpadła na fantastyczny pomysł i napełniła butelkę zwykłą wodą dzięki czemu Idusi bojkot natychmiast ustał i mogliśmy rozczesywać loki spryskane najzwyklejszą H20 odmiany kranowej. Teraz nie mam pojęcia co znajduje się w butelce, ale jestem dumny z faktu, że udaje mi się poradzić sobie z tym fantem w zaledwie kilka minut i bez jakiejkolwiek szkody dla Idy (na początku narzekała strasznie, że ją ciągnę).

Ida uczesana, wręczam więc jej opaskę na głowę i idę włączać silnik samochodu. Poranki jeszcze do niedawna były bardzo chłodne - podobnie rzecz się miała z temperaturą wewnątrz auta - dlatego szukając komfortu dla dzieci starałem się nagrzać silnik i środek mojego białego Nissana. Po drodze zabierałem ze sobą uprzednio przygotowane lunchboxy, które niemal zawsze zawierają: po jogurcie (Ida - najczęściej truskawkowy w formie pitnej, Antek - waniliowy serek Darek), po owocu (banan, bądź obrany pomarańcz, skrojone jabłko, bądź umyte i obrane z szypułek truskawki/winogrono), mały kontenerze ze snackową mieszanką (kilka herbatników, rodzynki, orzechy) oraz czymś do picia (Ida - soczek lub woda, Antek - herbata lub woda z sokiem, w których rozcieńczam witaminę). Antka lunchbox nie zawiera już dania obiadowego, bo w jego przedszkolu od marca zaczęli gotować, Ida natomiast dostaje osobne pudełko z zupą (pomidorowa lub rosół) za wyjątkiem tych dni, gdzie w szkole serwują lasagnę albo spaghetti. Wtedy zamiast konteneru Idusia dostaje dwa dolce, które zamienia podczas lunch break na wątpliwej jakości potrawy.

Lunchboxy w samochodzie, silnik zagrzany można się zabierać za dzieci. Ida ma do wyboru dwie kurtki, więc każdego ranka zajmuje jej to chwilę zanim się zdecyduje, którą ostatecznie założy. To samo tyczy się butów, które - jeśli wybór padnie na lakierki - muszę jeszcze wypastować. Z Antkiem też był chwilowy problem z obuwiem - kupiłem mu adidasy, które nie bardzo przypadły mu do gustu - ale się przyzwyczaił. Za to nie da sobie założyć innej kurtki niż niebieskiej. Strasznie się facet przywiązuje do ulubionych rzeczy, ale ja byłem taki sam ;-)

Ida odziewa kurtkę i buty, Antoś pakuje do torby garść nieodłącznych zabawek (repliki ciężarówek z disneyowskiej kreskówki "Auta", które Antoś nazywa "Mańkami" i jeden lub dwa samoloty), a ja popijam zimną herbatą garść moich tabletek (witaminy i olej rybny). Do swojej torby wrzucam jogurt i owoca oraz uprzednio przygotowaną sałatkę i jesteśmy gotowi do wyjścia. Upewniam się, że portfel i telefon są w mojej kieszeni i zaczynamy wdrażanie strategii wyjściowej. Jest około 8:05.

Najpierw odwożę Antka, którego sadzam w foteliku na środu tylnego siedzenia. Ida spoczywa w booster seat po jego prawej stronie. Droga do przedszkola Happy Feet zajmuje nam 3 minuty. Po drodze odmawiamy paciorek - ostatnio coraz częściej z udziałem Antka, który wymienia na końcu kogo polecamy Bogu w naszych modlitwach ("Mama, tati, Ida..." - siebie jeszcze nie potrafi wymienić) oraz pieczętuje wszystko sakramentalnym "Amen", któremu oczywiście towarzyszy uśmiech od ucha do ucha.

Na podwórko przedszkolne zajeżdżamy tyłem, bo Antoś uwielbia jak imituję odgłos cofających się ciężarówek (pulsacyjne piszczenie). Jeśli mamy zapas czasu Idusia odprowadza Antka razem ze mną, w przeciwnym razie zostaje w aucie. Wchodzimy frontowymi drzwiami zawsze mijając dwa zaparkowane samochody, w ulubionych kolorach Antosia, który natychmiast komentuje: "Blu, Jeloł", co jest tylko w połowie zgodne z prawdą, bo ten drugi jest w kolorze czerwonym (te dwie nazwy jeszcze mu się mylą). Otwierając drzwi do przedszkola Antoś zawsze zwraca uwagę, że tuż obok znajduje się szkoła baletowa, do której co wtorki uczęszcza Ida ("Ida, balet!").

W ładnie odnowionym i przestronnym przedszkolu Antoś niemal zawsze jest jednym z pierwszych dzieci, które przybywają tam w różnych porach (w godzinach szczytu jest ich nawet 12). Niemal zawsze też wita nas od progu "Hola Antoni!" wypowiadane przez matkę właścicielki pochodzącą z Hondurasu panią Marię. Czasem w pomieszczeniu jest też sama Jenny, ale w większości przypadków jest ona gdzieś w rozjazdach. Ściągamy niebieską kurtkę, wręczamy Marii lunchbox i udajemy się do playroom, gdzie sadzam Antosia na małym żółtym krzesełku, wyciągam z torby jego ulubione Mańki i stawiam je przed nim, żeby wiedział, że nie zostawiam go w przedszkolu samego. Kiedyś protestował, nie chciał mi zejść z rąk, wodził za mną wzrokiem kiedy wychodziłem - od czasu jak bierzemy ze sobą Mańki - nie ma żadnego problemu. Całuję go w czubek głowki, mówię "Hasta luego!" i wychodzę tylnymi drzwiami.

Do Idusinej szkoły mam kolejną minutę drogi. Spędzamy ją rozmawiając o homeworku lub innych szkolnych wydarzeniach. Parkuję auto przed szkołą i wprowadzam Idusię do środka. W jej klasie nie ma jeszcze nikogo, dlatego na kilka minut Ida zostaje w tzw. after care room (dla rodziców, którzy muszą zostawić dzieci wcześniej, bądź odebrać później - bo Idusi zajęcia trwają do 15:10). Tam też ją obsupuję buziakami oznajmiając jej jak bardzo ją kocham i pędzę do auta. Jest ok. 8:15 i mam ledwie kilka minut na dojazd do stacji, która na szczęście znajduje się nieopodal.

Auto parkuję w... parku, jakieś 200 metrów od torów. Resztę drogi pokonuje piechotą lub biegiem, w zależności od tego gdzie akurat znajduje się pociąg zmierzający do Secaucus. Na peronie zwykle znajduje się ok. 40-50 osób, głównie wyznania Mojżeszowego. W ubiegłym tygodniu po raz pierwszy nie zdążyłem na pociąg, bo akurat zaczynał się passover i na peronie nie było żywej duszy. Zazwyczaj nawet jeśli pociąg już stoi na peronie a ja dopiero parkuję auto mam ogromne szanse na to, że znajdę się na pokładzie, bo kierownik pociągu musi poczekać aż Żydzi wgramolą się do środka. Tym razem nie było takiej potrzeby, więc machnął ręką i tyle go widziałem. Nie załamywałem jednak rąk wiedząc, żę na szczęście w grę wchodzi jeszcze podróż do NYC autobusem, którego przystanek znajduje się zaledwie kilka przecznic dalej. Co ciekawe miesięczny bilet na kolej jest honorowany w autobusach NJ Transit, ale czasem lepiej jest skorzystać z jednorazowej podróży "hiszpańskim" busikiem, która - po uiszczeniu 5 dolarowej opłaty (wyłącznie gotówką) - trwa od 30 minut w górę i odbywa się przy akompaniamencie rozmaitych latynoskich przebojów lecących z mocno nadwyrężonych już głośników. W godzinach szczytu takie shuttles (które nierzadko prowadzone są przez kobiety!) podjeżdżają pod przystanek dosłownie co chwila.

Jeśli jednak zdążę na pociąg, co przecież zdarza mi się niemal codziennie, wsiadam do nowoczesnego, piętrowego wagonu, który zaczyna się zapełniać dopiero na następnych dwóch stacjach i pogrążam się w lekturze. To wspaniałe, że mogę znowu coś poczytać. W ciągu pierwszych kilku tygodni od powrotu na Manhattan udało mi się pochłonąć trzy książki. Czytam po starodawnemu - czyli biorę do ręki rzetelną książkę, taką z okładką, w oprawie i z kartkami do przewracania. Bo mimo, iż moda na czytanie w drodze do pracy nie przeminęła większość czytelników jest jednak obecnie dużo nowocześniejsza niż ja i męczy oczy wodząc wzrokiem po elektronicznych, czarnych literach na swoich przenośnych urządzeniach typu Kindle lub Nook.

Po przejechaniu kolejnych dwóch stacji, które w sumie zajmują ok. 20 minut i przesiadce w Secaucus Junction (do pokonania mam 82 schody w górę, a potem 40 na dół) wsiadam do pociągu, którego następny przystanek to samo serce Manhattanu: Penn Station. Te pociągi zwykle są już bardzo zapełnione i mogę tylko pomarzyć o miejscu siedzącym (którego - mając w perspektywie siedzenie w pracy - specjalnie nawet nie szukam). Po 10-minutowym przejeździe tunelem pod rzeką Hudson i pokonaniu granicy stanowej między NJ a NY wysiadam w nowojorskich podziemiach i wychodzę na powierzchnię (street level), która tętni życiem. Czasem żałuję, że z tego miejsca mam tak blisko do pracy, bo fajnie jest poprzyglądać się temu oceanowi ludzi przemieszczającemu się we wszysktie możliwe kierunki, reprezentujących wiele nacji, religii, kategorii wiekowych, poglądów i statusów społecznych. Rzucając zawsze wzrok na znajdujący się trzy przecznice obok Empire State Building górujący nad wszystkim wokół przechodzę przez ulicę (9 Aleja) i przez obrotowe, szklane drzwi wchodzę do wieżowca przy 5 Penn Plaza. Tam macham kartą z czipem, która rejestruje każdego wchodzącego i jadę windą na 8-me piętro. W lobby znowu macham kartą, która otwiera mi drzwi, idę pomalowanym na ohydne korporacyjne kolory korytarzem i po chwili siadam w swoim zazwyczaj wychłodzonym przez nadmiernie dmuchającą klimatyzację pokoju. Jest 9:04. Budzę komputer, zapalam lampkę i zaczynam pracę. Ale zanim zabiorę się za rzeczy ważne czynię jeszcze jedną ważniejszą rzecz: klikam na PAHowego Pajacyka. Nie ma jak spełnienie dobrego uczynku na dobry początek dnia! Mała rzecz a cieszy! I tak oto wyglądają moje codzienne zimowo-wiosenne poranki.

1 komentarz

PenelasiaCruz pisze...

ojjj widzę że mam mnóstwo zaległości do nadrobienia! Dawno tu nie byłam, bo jak odwiedzałam Twojego bloga to nic nowego się nie pojawiało - stwierdziłam, że to koniec Twojego pisania. A tu prosze, pełna reaktywacja! Super, lubię czytać to co napiszesz:) Powodzenia!!

Obsługiwane przez usługę Blogger.