SPORT, WYWIADY, POLONIA

New York - here I come!

Bóg jest wielki! Od wczoraj czuję się jak zakochany nastolatek. I to wcale nie dlatego, że nasz przesłodki Antoś właśnie wczoraj skończył 2 latka. I nie dlatego, że w końcu - za trzecim bądź czwartym podejściem - udało nam się wczoraj zjeść kolację w "Cuban Pete's" w Montclair (plusy: bardzo ciekawy wystrój, minusy: ciasno ustawione stoliki czyli tłok niczym w samolocie, głośna, aczkolwiek osobliwa muza i żarcie, które mimo całej swojej obfitości nie powaliło nas na kolana - reasumując: z dużej chmury mały deszcz, na pewno nie poleciłbym tego miejsca na jakieś romantyczne rendezvous). I to w końcu nie dlatego, że Ala wybaczyła mi fakt, że zamówione walentynkowe kwiatki okazały się być badziewiem (1800flowers.com wraca do moich łask - no more proflowers.com!), tzn. zaraz po wyciągnięciu ich z kartonu najpierw myślałem, że się pomylili, bo róż miało być dwa tuziny. Okazało się, że jest ich 24, tylko były mega ciasno powiązane na dodatek w dwóch szeregach. Sprawie nie pomógł też fakt, że przebywały w dostawczaku UPS przez ponad 12 godzin. Efekt - po włożeniu do wazonu i długo po dodaniu magicznego proszku na potencję - bardzo mizerny. Kielichy przynajmniej kilku kwiatów od razu schyliły się ku podłodze, co z pewnością kłóci się z ich dewizą gwarantującą świeżość kwiatów przez 7 dni. W najlepszej formie były róże w kolorze zielonym, co jest wypadkową faktu, że tworzy się je w laboratorium. Jest w nich tyle chemii, że ich faktyczna nazwa ma pewnie więcej cyfr niż liter i nie ma nic wspólnego z łacińskim "Rosa Rosaceae Plantae". Na szczęście jednak Ala doceniła bardziej gest niż dwa tuziny podwiędłych róż OMG2LOL3. A zaraz potem musiała jechać na dyżur do szpitala i tyle ją widziałem w Walentynki.

Ale wracając do źródła mojej niekwestionowanej radości - zadzwoniła do mnie niejaka Paula z firmy ThomasNet.com w Nowym Jorku z ofertą pracy, którą bez zająknienia przyjąłem! Od jakiegoś czasu czekałem na to, żeby się w końcu wyrwać z Bloomfield. Mój narcystyczny szef - główna przyczyna moich poszukiwań - jest tu już ponad rok, ale szukać na poważnie zacząłem pod koniec ubiegłego. Odmówiłem mnóstwo "zdrowasiek" i miałem też dużo szczęścia, bo w ThomasNet pracuje mój dobry przyjaciel Miguel, z którym chodziłem na studia, a potem pracowaliśmy razem w Snickelways Interactive. To właśnie zarekomendował moją osobę, spłacając niejako dług, bo w Snickelways znalazł się z kolei dzięki mnie i - zanim firma upadła w marcu 2001 - spędziliśmy tam wspólnie cudownych kilka lat . Czyli po niemal dokładnie 10 latach wracam do Nowego Jorku! Do miasta, które kiedyś było bardzo bliskie memu sercu (mówi się, że Wielkie Jabłko daje się poznać tylko tym, którzy tam mieszkają lub codziennie dojeżdżają do pracy - i tak właśnie było w moim przypadku), które otaczam czcią (tylko Poznań i Paryż są jeszcze na tej samej półce) i które w dalszym ciągu mnie fascynuje. Cieszę się niezmiernie, że tam wracam!

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.