SPORT, WYWIADY, POLONIA

Thanksgiving i wesele Magdy M.

Już po długim weekendzie. Cieszyłem się, że się on skończył, że mogłem wrócić do pracy i trochę odpocząć ;-) Brzmi paradoksalnie, ale tak właśnie się czułem.

Święto dziękczynienia przypadło jak zwykle na czwartek. Nie mam pojęcia dlaczego właśnie w ten dzień tygodnia, ale nie wnikam. Tym bardziej, że w Kanadzie Thanksgiving świętuje się w drugi poniedziałek Października... Ale kto by tam narzekał, jeśli oznacza to, że nie trzeba iść do kieratu przez 4 dni z rzędu. To tak jakby były 3 niedziele w kupie i jeszcze jedna pośrodku. ;-)

Z rana wielka krzątanina, bo trzeba było choć trochę ogarnąć dom. Na całe szczęście nie my przygotowywaliśmy kolację, więc po sprzątaniu mieliśmy praktycznie luz blues. Iluzoryczny jednak, bo do kolacji trzeba było czymś zająć dzieci (oprócz Idki były u nas kuzynki z Arizony Izabelka i Emmusia). Co tu jednak z nimi robić skoro wyganiają nas z domu a na dworze plucha i chłód? Pojechaliśmy do pobliskiego Barnes&Noble (świetny bookstore chain), bo tam, w kąciku dla dzieci, znajduje się plac zabaw ze stolikiem, na którym są tory i ciuchcie z bajki "Tomek i Przyjaciele". Ale B&N był zamknięty. Ostatnią deską ratunku miał być Burger King ze swoją Strefą Uciech. Ale i tu spotkał mnie srogi zawód, bo drzwi tego przytułku dla fastfoodowców były zamknięte na cztery spusty. Ogarnęła mnie trwoga, bo jeśli Burger King jest nieczynny, to biada Ameryce!

Mimo sporej ilości kilometrów (a raczej mil) dzieciaki jak na złość nie chciały spać, więc poddałem się i wróciliśmy do domu. Czas do kolacji spędziliśmy grając w domino, karty i bawiąc się w szkołę. Idusia praktycznie pod każdym względem przewyższała Izabelkę, może za wyjątkiem nazw rzeczy/zwierząt po angielsku. Ostatnio wprawiła mnie w osłupienie, kiedy na kartce papieru napisała "IDA". Bardzo koślawo ("D" było takie ze spłaszczonym brzuszkiem, a "A" wyglądało raczej jak "H"), ale ja natychmiast wiedziałem co to znaczy! Byłem z Niej a zarazem i z siebie bardzo dumny, bo przekonałem się, że czas spędzony z Idką przy pisaniu czy układaniu literek (np. z kredek) właśnie procentuje. Na komputerze Idka potrafi już sama napisać "IDA", "TATA", "MAMA" i z pomocą "BABCIA", "DZIADEK", "EMMA", "ZOSIA". Wie gdzie jest klawisz ENTER i jak korzystać z BACKSPACE. Zna większość z literek i kilka cyfer. To naprawdę niesamowite...

Ale ja znowu się rozpisałem o mojej córze. A tu indyk stygnie! ;-) Kolacja przyrządzona przez mamę Ali była naprawdę pyszna: mięsko ptasie nie było aż takie suche, farsz (czyli stuffing) był taki pasztetowaty, były bataty z żurawinami przyrządzone przez Tesię, czerwony barszczyk, krokiety, sałatka. Same rarytasy dla mojego - i nie tylko - podniebienia. Przy stole było gwarno i wesoło. Gościliśmy w tym roku rodzinę z Kanady (ciocia Gulbińska z córką i jej mężem Markiem) oraz Kasię Hryckiewicz - Ali wykładowcę ze studiów w Poznaniu, która obecnie przebywa na stażu w Yale w Connecticut). Piotrek w tym roku świętował u Wieśków, a moi rodzice obżerali się we własnym gronie. Bo to święto is all about the food. Nie ma prezentów, okolicznościowych piosenek. Tylko wspólne żarcie i atmosfera wdzięczności. Przynajmniej tak powinno być, w praktyce (szczególnie w rodzinach emigrantów) wygląda to jednak różnie. Niemniej jednak było miło i przyjemnie, tym bardziej, że nasze języki rozwiązała "miodówka" sporządzona przez moją nieocenioną teściową. Ta prawdziwa "woda ognista" jest naprawdę dobra na wszystko!

Po kolacji jednak, każdy z pełnym brzuchem oddalił się na dowolne miejsce spoczynku, bo przecież po takiej porcji żarcia nie sposób było się normalnie ruszać. My z dziewczynami, które potrafią już całkiem fajnie się dogadać, znowu zabawialiśmy się na rozmaite sposoby. Obowiązkowa była też kąpiel, bo Idka od czasu kiedy skompletowała kilka lalek (Śnieżka, Śpiąca Królewna, książę) uwielbia zabierać je ze sobą do wanny i urządzać im tam prawdziwą sesję z salonu piękności. Kąpie je, myje im włosy, wyciera, suszy i czesze - jest przy tym tak niesamowicie poważna, że wygląda to jeszcze bardziej komicznie.

Tak upłynął czwartek natomiast w andrzejkowy wieczór wybraliśmy się na wesele do Madzi Myśliwiec, teraz już Brown. I trzeba obiektywnie stwierdzić, że było to wesele jakich mało! Już samo miejsce - Florentine Gardens - zapowiadało się bardzo korzystnie, mimo iż jechało się tam blisko 45 minut. Sala była pięknie przystrojona i nastrojowo przyciemniona. Uroku dodawały palące się świeczki na niezliczonych świecznikach i kandelabrach. Jedzonko już podczas coctail hour mile łaskotało podniebienie i nie był to wyjątek od reguły, bo - jak się później okazało - kolacja też była pierwszorzędna (goście mieli do wyboru łososia, kurczaczka oraz steka). Muza też dostroiła się do poziomu dosłownie i w przenośni. Do tańca ładnie i często grał zespół Polonus a wśród przerywników nie brakowało hitowych przebojów ACDC czy Feel'a. Orszak i młoda para zachowywali się bardzo spontanicznie i w wyluzowany sposób angażowali gości do wspólnych zabaw na parkiecie. Ciekawe czy to dlatego, że na codzień mieszkają w Kalifornii (Santa Monica)? Na pewno coś w tym jest...

Ciekawostką był też fakt, że na przyjęciu weselnym można było obejrzeć fotki z kościoła. Prosty, ale genialny pomysł, który nie powinien w sumie nikogo dziwić szczególnie w XXI wieku. Fotograf po prostu przerzucił fotki na swojego MacBooka i uruchomił slideshow, ale mimo to, była to miła niespodzianka - szczególnie dla mnie, gdyż kościelną uroczystość odpuściłem ze względu na Idkę. Chciałem, aby się zdrzemnęła, mając w perspektywie przyjęcie, ale ona nawet nie chciała słyszeć o spaniu. Była bardzo podekscytowana i nie mogła doczekać się imprezy, a raczej włożenia białej sukienki, którą przywiozła dla niej Tesia. Tę samą sukienkę miała na sobie - jako jedna z druhen - Izabelka na weselu u Majki Michalec. Nic więc dziwnego, że Idusi przyjęcie podobało się chyba jeszcze bardziej niż nam. Praktycznie nie schodziła z parkietu, a jej wiernym towarzyszem tańca byłem oczywiście ja. Niestrudzona i szczęśliwa podczas tańca nie spuszczała z oczu Madzi, która faktycznie wyglądała ślicznie.

Idusia padała nam trzykrotnie, ale nawet kiedy około 10:30 próbowałem położyć ją w pokoju dla orszaku poprosiła o mleczko, które niemalże natychmiast postawiło ją na nogi. Bawiliśmy się więc świetnie do samego końca - kiedy wsiadaliśmy do auta była równo północ. To była naprawdę fajna impreza - z Alą byliśmy zgodni co do tego, że tak dobrze nie bawiliśmy się od... naszego weseliska ;-)

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.