SPORT, WYWIADY, POLONIA

Quo Vadis Polonio?

Niespełna dwa miesiące po Radiotonie znowu przyszło mi zorganizować fajną akcję charytatywną. Tym razem był to specjalny pokaz filmu "Quo Vadis", na który zaprosiłem filmową Ligię - Magdę Mielcarz. Beneficjentem akcji będą dzieciaki z Fundacji Niesiemy Nadzieję.

Na pomysł wpadłem już jakiś czas temu. Wszystko dzięki przypadkowi i... mojej żonie. Będąc w Polsce podczas czerwcowych Mistrzostw Europy zakupiłem egzemplarz "Twojego Stylu", który Ala prosiła, abym przywiózł Jej jako suwenir. To kolorowe czasopismo nie wyróżniało się niczym szczególnym, może za wyjątkiem okładki, na której widniało zdjęcie jakiejś pięknej kobiety, której twarz wydawała mi się znajoma. W drodze powrotnej w samolocie z nudów zacząłem wertować strony magazynu i natrafiłem na szeroki wywiad z pięknościa z okładki. "Bezsenność w Nowym Jorku" - taki nosił tytuł, a jego główną bohaterką była Magdalena Mielcarz - polska aktorka i modelka, odtwórczyni roli Ligii w ekranizacji powieści Henia Sienkiewicza "Quo Vadis". Stąd właśnie znałem tę ładną buźkę!

Wywiad nie był niczym rewelacyjnym, opisywał to, czym Magda obecnie się zajmuje - czyli studia filmowe u Maggie Flanigan (których absolwentami byli m.in. Sam Rockwell czy Kristin Davis), oraz jej codzienne życie w Wielkim Jabłku. Ale właśnie prostolinijność rozmowy sprawiła, że postanowiłem "zgooglować" Magdę w celu odnalezienia jakiegoś kontaktu. Któryś z linków przekierował mnie na stronę Facebook z Magdy profilem, gdzie można było zostawić jej wiadomość. Opisałem w kilku słowach siebie, fundację i parę pomysłów, których zrealizowanie mogło mieć szansę powodzenia przy choćby śladowym udziale Magdy. Ku mojemu zdziwieniu i radości Magda odpisała bardzo szybko i pozytywnie, podając na koniec swoje namiary włącznie z komórką. Trzeba było kuć żelazo póki gorące.

Zbliżał się Radioton, więc myślałem, że kopie filmu "Quo Vadis" z podpisem filmowej Ligii będą świetnym fantem. W zdobyciu płyt DVD oraz kilku książek pomogła mi Ewcia z Sosnowca, a należy zaznaczyć, że łatwo nie było, bo obu pozycji (klasyka polska!) na próżnoby szukać na półkach EMPIKu czy w księgarniach. Ewa jednak po raz kolejny udowodniła, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Pomogła też w transporcie tych białych kruków przez ocean, a w rolę kurierów zamienili się jej znajomi, którzy akurat lecieli do Stanów na miesięczne wakacje.

Rzeczy odebrałem jednego dnia wieczorem, a nazajutrz byłem już umówiony z Magdą na sesję autografową przy kawce. Towarzyszyła mi Idka, której kafejka "French Roast" bardzo przypadła do gustu. Zresztą ciocia Magda też, bo okazała się być bardzo naturalna, ciepła i serdeczna. Zero sodówki, zero gwiazdorstwa, zero sztuczności. Nie była też pozbawiona poczucia humoru, bo w momencie podpisywania książek stwierdziła, że czuje się "jak Sienkiewicz". Spotkanie przebiegło w naprawdę przyjaznej atmosferze. Opowiedziałem jej nieco więcej o fundacji i o Radiotonie. Zapytałem, czy w razie czego mogę na nią liczyć, na co Magda skwapliwie przystała. Rozstaliśmy się po godzinie, ale wiedziałem, że to nie było nasze ostatnie spotkanie.

Podczas Radiotonu kopia filmu "Quo Vadis" z Magdy podpisem została nabyta za $12o. Może nie jakaś zawrotna suma, ale podobnie było z innymi licytacjami. Słuchaczy i licytujących było jak na lekarstwo i właściwie to powodzenie akcji uratowały dwie zbiorowe wpłaty (na blisko $5000 łącznie). Radioton był średnio udany, ale być może właśnie dlatego natychmiast zacząłem myśleć o kolejnym fundraisingu.

Kiedyś u mnie na uczelni odbywały się "Polskie Niedziele". W przytulnej sali teatralnej Westminster Arts Center (WAC) wyświetlano polskie filmy i organizowano spotkania ze znanymi w polonijnym świecie postaciami. Cieszyły się one sporą popularnościa, ale ich żywotność - nie wiedzieć dlaczego - nie była zbyt długa. Jakiś czas temu zacząłem zastanawiać się czy istnieje realna szansa na ich wskrzeszenie. Podzieliłem się moją obserwacją z Gregiem Allenem, dyrektorem artystycznym WAC, który powiedział, że być może kiedyś wrócimy do tematu.

Wróciliśmy - dosłownie 2 tygodnie temu. Greg wysłał mi mejla o treści: "Tomek, co z tym festiwalem polskich filmów 2 Listopada?" I tyle. Niesamowicie się zdziwiłem, bo niczego nie ustalaliśmy wcześniej, nie było mowy o żadnym festiwali czy rezerwacji jakiejkolwiek daty. Wiedziałem, że 10 dni na organizację czegokolwiek to strasznie mało, ale natychmiast wpadł mi do głowy jeden pomysł. A właściwie jeden film i jedna osoba. Magda i "Quo Vadis".

Zadzwoniłem do niej tego samego dnia. Była pełna wątpliwości, ale stwierdziła, że skoro chcę sprobować to i ona spróbuje. Powiedziałem więc Gregowi, że "rzecz się dzieje" i rzuciłem się w wir pracy. Na początek musiałem ustalić cel naszych działań. Wszystko działo się oczywiście pod szyldem "Friends of Fundacja Mam Marzenie", ale fundacja ta nie ogranicza się do pomocy tylko i wyłącznie FMM w Polsce. Jakiś czas temu postanowiłem spróbować pomóc innej fundacji bliskiej memu sercu - Niesiemy Nadzieję, której założycielem był mój dobry znajomy Mariusz Łasiński. Przez dłuższą chwilę Mariusz udzielał się w FMM, ale jakoś nie w smak było mu to, że pomoc dzieciom ogranicza się tam do spełnienia Marzenia. Dla niego to było za mało, nie chciał też tracić kontaktu z Marzycielami, więc postanowił, że FNN będzie opiekować się dziećmi chorymi na ciężkie choroby genetyczne (mukowiscydoza, zanik mięśni oraz oczekującymi na przeszczep nerek), hospicyjnym oraz będącym pod opieką paliatywną. W rezultacie wśród podopiecznych FNN aż roi się od Marzycieli. Dzieciaki otrzymują pomoc w postaci lekarstw, środków czystości, kilka razy w roku spotykają się na imprezach integracyjnych (w kinie, na meczach Lecha, wspólnych wyjazdach), a w okresie świątecznym otrzymują paczki. I w taki właśnie sposób postanowiłem pomóc. Nie miałem pojęcia czy akcja przygotowywana na tak szalonych zasadach ma szansę powodzenia, ale wiedziałem, że uzbierane pieniądze raczej nie wystarczyłyby na choćby jedno Marzenie, alena jedną lub dwie paczki jak najbardziej.

Dostałem od Mariusza szczegółowe opisy kilku rodzin i listę adresową do wykorzystania przy działaniach marketingowych. Najpierw przygotowałem plakat filmowy oraz krótką wzmiankę prasową. Obie te rzeczy rozesłałem do moich największych sprzymierzeńców: Marioli z Polskiego Radia oraz Kasi z "Twojego Plusa". Kasia jak zwykle podchwyciła temat natychmiast dając mi w swojej gazecie miejsce na druk plakatu, historii jednej z rodzin oraz zaproponowała przeprowadzenie okolicznościowego wywiadu z Magdą. Było z tym trochę ceregieli, ale w końcu się udało i na 3 dni przed projekcją nowy numer Plusa, okraszony ładną fotką Magdy, trafił na półki polonijnych sklepów. Kasia pomogła mi też w inny sposób - skontaktowała mnie ze swoim kolporterem, który skwapliwie zgodził się na powieszenie 20 plakatów w najbardziej popularnych polskich sklepach w New Jersey. Liczba może znowu nie powala na kolana, ale tu problem był innego typu. Właściciele polskich biznesów nie są bowiem przychylni tego typu przedsięwzięciom. Marek kolporter powiedział, że co tydzień odwiedza blisko 250 takich miejsc, z czego zaledwie 40-50 z nich nie ma z tym żadnego problemu. Przekonałem się też o tym na własnej skórze, kiedy pewnego dnia, po odwiezieniu Idusi do przedszkola spędziłem godzinkę oplakatowywując polskie miejsca w Passaic, Clifton i Garfield. W jednym z deli, o swojsko brzmiącej nazwie: "Kuchnia Polska", właściciel dosłownie o mały włos nie skoczył mi do gardła, bo najpierw nie spodobało mu się to, że "przyszedł kolejny chłopiec z plakatem, który na pewno po sobie nie posprząta", a kiedy próbowałem zapewnić go, że robi dobrą rzecz, bo to przecież na cel charytatywny, wylał na mnie pomyje, że on to już "nie takie oszukańcze fundacje zna" i żeby mu chociaż z tego "przybyło byznesu". Przez chwilę znalazłem się w polskim piekiełku 10000 mil od Warszawy... A potem (od teścia) dowiedziałem się, że pan właściciel nazywa się Burak. A to tłumaczy tak wiele ;-)

Na szczęście w innych miejsach już nie było burako-podobnych osobników. Pośrednio lub bez udało mi się oplakatować ok 50 miejsc. W sukurs przyszły jak zwykle nieocenione Marcy i Dorsi, Mariolka i moi rodzice. Ten aspekt sprawy miałem więc ogarnięty w dosyć zadawalającym stopniu. Podobnie było z mejlami, które wysłałem do ponad 350 polonijnych adresatów. Skontaktowałem się też z działem PR w Bloomfield College z prośbą o pomoc w nagłośnieniu sprawy. Informacje o filmie wstawiłem na Bazarynkę i inne polonijne strony z ogłoszeniami. Z polskim radiem już nie poszło tak dobrze, ale trzykrotnie w ciągu dnia informowano o naszym pokazie. Nowy Dziennik (największy polonijna gazeta) druknął info w dziale "Co? Gdzie? Kiedy?" i obiecał przysłać kogoś na seans. Tylko tyle mogłem i zrobiłem na tydzień przed datą projekcji. Reszta była ode mnie zupełnie niezależna.

Na plakacie napisałem: "Ilość miejsc ograniczona" - było to "lekkie" naciągnięcie, ale chciałem w ten sposób wysondować stopień zainteresowania. Pierwszy telefon w sprawie rezerwacji miejsc odebrałem w poniedziałek. Z Bazarynki. Niestety ostatni. Potem dzwoniło jeszcze kilka osób, ale wszystkie z polecenia Ewy - znajomej z konsulatu w Nowym Jorku - która podała mój list dalej wydatnie pomagając w ten sposób. W sobotę rano odebrałem dwa mejle i to było wszystko. Odzew praktycznie żaden. Co tym razem zrobiłem nie tak? Czyżby wybór filmu nie był odpowiedni? Nie sądzę - mimo, iż większość ludzi widziała go już albo w kinie albo na DVD, to jednak jest to klasyk polskiego filmu i pozycja, do której chętnie się wraca. Zły termin? Cóż może być lepszego niż niedzielne, listopadowe popołudnie? Miejsce? Bloomfield leży pośrodku między dwoma dużymi polonijnymi enklawami (Linden - Passaic), więc i tu nie było się do czego doczepić. Zbyt krótki termin? Raczej tak, choć nie na pewno, Nie ta "audience"? Niestety tak. Polonia generalnie nie ufa fundacjom, słowo "charytatywny" nie kojarzy się im się z niczym pozytywnym. Są zbyt zajęci sobą, ciułaniem dolarów. Polska leży daleko, więc tamtejsze problemy też ich nie dotyczą. To była moja trzecia próba animatorska w tym roku (po styczniowym WOŚPie i Radiotonie we wrześniu) i po raz trzeci zawiodła właśnie frekwencja. A to o czymś świadczy, że należy zmienić odbiorcę, wypłynąć na troszkę głębsze wody. Tylko jak? Byłem rozczarowany, ale nie załamany. To samo powiedziałem Magdzie w sobotę wieczorem. Troszkę na wyrost oznajmiłem jej, że na projekcji spodziewam się ok 50 osób. Ale szczerze powiedziawszy to nawet dla 5 nie zamknąłbym drzwi.

W sobotę wieczorem dopinałem jeszcze wszystko na ostatni guzik. Upewniłem się przede wszystkim, że DVD (a ściślej rzecz biorąc angielskie podtytuły) działa bez zarzutu. Okazało się bowiem, że zdobycie takiej kopii nie było wcale łatwe. Wersja ściągnięta z Polski nie była w takowe zaopatrzona, a kopia, którą otrzymałem w prezencie od Polish Art Center w Michigan (znalazłem ich w necie i zwróciłem się do nich z prośbą o pomoc - co ciekawe nikt u nich nie rozmawiał po polsku!) jak najbardziej posiadała angielskie napisy, ale była to wersja TV - czyli 6 odcinków po 45min. Raz jeszcze w sukurs przyszła Kasia, która udostępniła mi film ze swojej prywatnej kolekcji. Cóż ja bym zrobił bez niej?

Przygotowałem okolicznościowe programy i druknąłem 120 kopii (czarno-białych, aby nie podrażać kosztów). Wydrukowałem też vouchery na nagrody w loterii - dwie wejściówki na "Spotkanie z Balladą" (dostałem je od pani Hani ze Sceny.us, która również jest bardzo przychylna moim przedsięwzięciom - przy okazji dowiedziałem się, że jest żoną Sławka, który przeprowadzał wywiad z Magdą dla... kasinego Twojego Plusa! Doszliśmy do wniosku, że świat aktywnej zawodowo Polonii jest naprawdę mikroskopijnej wielkości) oraz certyfikat na weekendowy pobyt w Matterhorn Inn w górach w stanie Vermont, który otrzymałem od państwa Kruszewskich (usłyszeli o pokazie znowu od Ewy z konsulatu i postanowili pomóc w ten sposób). Trzecią nagrodą było wspomniane już DVD od Polish Art Center. Właśnie te dary od tych wspaniałych osób sprawiły, że poczułem się lepiej. Wiedziałem już, że warto było zorganizować ten seans choćby tylko ze względu na ich inicjatywy. Byłem gotowy.

W niedzielę o 1:47 odebrałem Magdę ze stacji w Passaic. Przyjechała z mężem - Adrianem, ponoć znanym, nowojorskim prawnikiem. Bardzo fajna z nich para i naprawdę do siebie pasują. Ona czarująca, urocza osóbka o kruchej niemalże posturze, on - bardzo męski, wysoki i szalenie dystyngowany. Ledwie zmieścił się na tylnim siedzeniu mojego Blazera, obok dwóch dziecięcych krzesełek (przez tydzień byli u nas goście z Arizony: Tesia i dziewczynki, więc udaliśmy się wspólnie w kilka miejsc). Udaliśmy się do naszego domku, gdzie państwo Ashkenazy zapoznali się z Alą i dali się namówić na szarlotkę a'la teściowa. Idka, która przecież Magdę zna nie od dziś, namówiła ją na wspólne malowanie księżniczek (co muszę przyznać wyszło im całkiem nieźle!). Czas uciekał na miłej pogawędce i ani się nie obejrzeliśmy jak trzeba było już jechać do Bloomfield.

Na miejscu byli już moi rodzice i Mariolka. Jarka tradycyjnie zabrakło. Wiedziałem, że się pojawią i bardzo się z tego faktu cieszyłem. Nie ma nic ważniejszego w momentach zwątpienia od wsparcia najbliższych. Na spektaklu pojawili się też szwagier Piotrek z Karolem, Tereska i Kasia Myśliwiec z rodzicami oraz znajomą. I oczywiście moja kochana Ala. Na nich zawsze można liczyć.

Były też moje kochane wolontariuszki. Dorotka natychmiast zajęła się losami i loterią, Marcy poleciała do reżyserki, dostarczyć film i puścić kilka polskich piosenek dla zrobienia nastroju. Paulina składała programy i wkładała do nich kwestionariusze dotyczące doznań związanych ze spektaklem. To tak na przyszłość. Niestety nie było zbytnio ich komu wręczać. Oprócz mojej rodziny i znajomych pojawili się Lisa z Bloomfield College z mężem i Piotrek Dzwonek. Przyszedł pan Andrzej z Nowego Dziennika ze swoją mamusią. Oprócz tego może jeszcze z 10 innych osób.

"Mało nas, ale niech żałują ci, których tu nie ma." - tymi słowami rozpocząłem krótką prelekcję na temat filmu, spotkania, fundacji. Opowiedziałem o misji Friends of FMM, paczkach świątecznych, rodzinie Owczarczaków. Przedstawiłem Magdę i wymieniłem nagrody w loterii. We wszystkim asystowała mi Marta, która bardzo sprawnie (bez przygotowania!) tłumaczyła mój słowotok na angielski.

Rozpoczął się film, który obejrzeliśmy z prawdziwą przyjemnością. Magda na ekranie była równie piękna i pełna gracji jak w rzeczywistości. Mimo, iż każdy z nas znał historię tej miłości na pamięć, z sympatią trzymaliśmy kciuki za Winicjusza i Ligię. Podziwialiśmy przebiegłość Petroniusza - prawdziwego arbitra elegancji. Popis aktorski Marka Bajora sprawiał, że nawet Adrian od czasu do czasu wybuchał śmiechem. Sceny z olimpiad oglądaliśmy z odrażeniem zastanawiając się, czy to aby naprawdę miało miejsce. Inne wątki (n.p. chrzest Chilonidesa) oglądało się z wielkim wzruszeniem. 3 godziny minęły jak z bicza trzasnął.

Rozpoczęło się spotkanie z Magdą, która zadecydowała, że nie potrzebuje mikrofonu. Posypały się pytania, o film, o aktorów, o Magdę, która odpowiadała na z wielką elokwencją i pewnością siebie. Dowiedzieliśmy się np. że film kręcono w Tunezji, Francji, Włoszech i Polsce. Że Koloseum zbudowane było na "Warszawiance", że praca z Pawłem Delągiem, Franciszkiem Pieczką, Bogusiem Lindą pod dowództwem Jerzego Kawalerowicza to była dla Magdy czysta przyjemność. Udzielając odpowiedzi na jedno z zapytań Magda określiła siebie jako chrześcijankę, ale niekoniecznie katoliczkę. Stwierdziła także, że praca przy filmie oczywiście wywarła na niej duże wrażenie i wpłynęła na jej osobiste wartości życiowe. Musiałem pilnować, aby pytań nie było zbyt wiele, bo obiecałem państwu Ashkenazy, że złapią pociąg powrotny o 8:02. Wykorzystałem więc moment ciszy, zszedłem na dół i wręczyłem Magdzie skromny bukiecik kwiatków. Potem wykorzystałem ją jeszcze jako sierotkę w losowaniu nagród, w którym zwycięzcami okazali się sami starzy znajomi. Płytę DVD otrzymał pan Andrzej z Nowego Dziennika, a moja mamusia już wkrótce wybierze się na "Spotkanie z Balladą". Najwięcej emocji wywołało losowanie voucheru na pobyt w górach, bo losy na tę nagrodę kosztowały $25. Sam zakupiłem 4, bo kiedyś w przeciągu dwóch dni dostałem dwa mandaty za parkowanie w Nowym Jorku (wcześniej opisana historia z odebraniem płyt Quo Vadis i spotkaniem z Magdą na Manhattanie) i napisałem do New York Parking Violation Department z prośbą o ich anulowanie. W zamian za to obiecałem przekazać równowartość na cele charytatywne. Ku mojemu zdziwieniu NYPVD przystał na moją propozycję. A pieniążki zgodnie z obietnicą przeznaczyłem na losy w loterii. Ale nie byłoby chyba do końca sprawiedliwe gdybym to ja okazał się zwycięzcą, więc voucher trafił w ręce Dorotki, która nie posiadała się ze szczęścia. I bardzo dobrze, bo też mi dużo pomogła i na pewno na to zasłużyła.

Po dosłownie kilku minutach na pamiątkowe fotki z Magdą nadszedł czas na odwiezienie Magdy i Adriana na dworzec. Było dosyć chłodno, więc poczekałem z nimi na przyjazd pociągu. Na gorąco mówiliśmy o spostrzeżeniach i chyba doszliśmy do tego samego wniosku. Było fajnie i przyjemnie, ale aby pomóc na szerszą skalę trzeba spróbować czegoś innego, w inny sposób, z innymi ludźmi. Być może znowu przyda się pani Kruszewski z Matterhorn Inn, która zaproponowała mi zorganizowanie charytatywnego wyjazdu w góry - u niej w ośrodku. Wyznaczy jakiś weekend i zjedzie z cen poniżej minimum, a ja postaram się zapełnić domek wczasowiczami. Pomysł rewelacyjny - tym bardziej, że pokrywał się z moimi wcześniejszymi zamierzeniami. Ale na to przyjdzie czas. Teraz muszę zająć się zrobieniem i wysłaniem paczek i trochę od tego wszystkiego odpocząć.

Dzięki tej garstce osób, która odwiedziła WAC w niedzielne popołudnie udało się uzbierać całkiem przyzwoite $535. Do tego dojdą czeki od Pani Oli Polubskiej (przeczytała o nas w Plusie i postanowiła pomóc) i jej znajomych, którzy w sumie przesłali już $420. Dziś ukazał się też artykuł pana Andrzeja w Nowym Dzienniku - być może będzie z tego jakiś odzew. Powinno wystarczyć na ok 10 paczek. Tym bardziej, że najprawdopodobniej nie będziemy musieli nic płacić za wysyłkę, bo rozmawiałem na ten temat wstępnie z właścicielką PolAmeru. To wszystko jest bardzo budujące. Cieszę się też z tego, że Magda się nie zawiodła i że brzmiała bardzo optymistycznie na temat naszej współpracy w przyszłości. Sama wpadła na pomysł, aby zająć się filmem dokumentalnym o FMM. Ale to też odległe plany.

Wszystko to dowodzi, że nawet wśrod Polonii są ludzie z wielkimi sercami. Problem z tym jak do nich dotrzeć? Jedno jest pewne - nie należy się spieszyć. Powolutku, krok po kroczku, mamy przecież mnóstwo czasu.

2 komentarze

PenelasiaCruz pisze...

JESTES WIELKI!!! :* JAK ZAWSZE...NIESAMOWITE!SKAD TY BIERZESZ NA WSZYSTKO SIŁY? I CHECI... :)
USCISKI DLA WAS!

PT Sport pisze...

Daj spokoj Asiu... Wiesz dobrze skad i dlaczego to robie... Ty zrobilabys dokladnie to samo na moim miejscu.
Dzieki za pozdrowionka, odwzajemniamy usciski!

Obsługiwane przez usługę Blogger.