SPORT, WYWIADY, POLONIA

"A kaszka to gdzie?!?!?!"

czyli jak zachować zimną krew w sytuacji ekstremalnej

W poniedziałek wieczorem wybraliśmy się we trójkę na zakupy. Niejako zmusiły nas do tego pustki w lodówce, ale w gruncie rzeczy chodziło nam o kilka rzeczy: proszek do prania i kaszkę do Idusinego mleczka sojowego. Z uwagi na późną porę nie jechaliśmy do ShopRite czy PathMark tylko do pobliskiego supermarketu Food Basic.

Żarcie jest tam zwykle stosunkowo niedrogie, wybór jest całkiem spory, ale trzeba czasem przyglądać się opakowaniom i zwracać uwagę na datę ważności. Klientela jest przeważnie pochodzenia latynosko-słowiańskiego i stanowi raczej ten uboższy procent ludności hrabstwa Passaic. Można ich podzielić na kuponowców, biedno-skrajnych oszczędzaczy i fudstampowców.

Pierwsi to tacy, którzy znajdują wszelaką rozkosz w wyszukiwaniu, wycinaniu i wydawaniu wszelakiego rodzaju kuponów z weekendowych wydań gazet. Jest to jedna z nielicznych rzeczy, które "rajcują" przeciętną amerykańską gospodynię domową. Potrafią one spędzić całe niedziele na wyszukiwaniu i sortowaniu kuponów oraz strategicznym obmyślaniu planu zakupów: "We wtorek trzeba pojechać do ShopRite, bo tam są kurczaki po $3.99, a jak się kupi galon mleka to keczup będzie gratis, a we czwartek heja do PathMark, bo wtedy można będzie wyhaczyć dwie kejsy sody w cenie jednej i jeszcze kantalupy będą wtedy najtańsze". Ponoć są wśród nich rekordzistki, które oszczędzają w ten sposób i po kilkadziesiąt dolarów na jednorazowych zakupach. A potem większość z tych oszczędności idzie na paliwo na dojazd do sklepów. Nie ma jak to jazda bez trzymanki tylko dla adrenaliny ;-)

Biedno-Skrajni Oszczędzacze
to grupa, która po prostu nie ma kasy. Zarabia albo słabo, albo wcale i z tego powodu będzie patrzeć na każdego dolca z obu stron zanim go wyda. Z każdego asortymentu wybiera najtańszy produkt, zwykle biorąc po jednej sztuce. Nigdy nie wypełnia koszyków do pełna, zawsze bierze tylko to, co w danej chwili naprawdę potrzebuje. Najczęściej uiszcza rachunek monetami typu zaskórniaki.

Fudstampsy, czyli bony żywnościowe, otrzymują ci, którzy z jakichkolwiek powodów kwalifikują się do pomocy rządowej. Najczęściej są to młode, samotne matki o ciemniejszej barwie skóry. Nie mają facetów, bo wpadły. Nie pracują, bo wychowują dzieci. Mieszkają z rodzicami i siedmiorgiem rodzeństwa w budynkach. Do czynszu też dokłada rząd. I taki jest ich sposób na życie.

Akurat w ten poniedziałek (początek miesiąca) fudstampsowcy z Clifton i okolic odebrali swoje bony, a potem zjechali się do Food Basic, bo tam wydawanie ich najbardziej im się opłaca. Sklep był normalnie zawalony młodymi kobietami z dziećmi, pchającymi wózki uginające się pod ciężarem puszek, torebek i różnego rodzaju opakowań z żywnością, którą można wsadzić do szafy i używać w miarę potrzeb. I modlić się by starczyło do pierwszego...

Lawirując między tym tłumem, nasz wózek też powoli się wypełniał: to jabłuszka z "chemią", to "cage free" jajka, to wstrętny amerykański jogurt pitny bez kalorii, to polski importowany serek Radamerek. Nic specjalnego i wytrawnego, ale i tak rachunek opiewał na prawie 90 baksów. Siatki z zakupami załadowałem do bagażnika i usiadłem za kierownicą. Ala tradycyjnie zajęła miejsce koło Idusi i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Jadąc rozmawialiśmy sobie o tym co kupiliśmy, frywolnie wyliczając poszczególne produkty w kontekście kulinarnym.

- Mamy bananki Idusiu... Jutro dostaniesz jednego do przedszkola.
- Mamy serek, więc na śniadanko możemy zrobić bejgels.
- Dostaniesz też kilka truskaweczek i malinek, ok?

Itd, itp. Aż w końcu gdzieś w połowie drogi Idka z całą przytomnością umysłu wypaliła:

- A gdzie kaszka?

Spojrzeliśmy na siebie z Alą z przerażeniem i konsternacją. A potem wybuchnęliśmy śmiechem, bo przecież nie często zdarza się , żeby dwuitrochęlatek w tak stoicki sposób zwracał uwagę rodzicowi lub o czymś przypominał. Idusia natychmiast zorientowała się, że coś jest nie tak i wybuchnęła głośnym płaczem. Jest bardzo wrażliwa i tak właśnie reaguje jeśli nie potrafi czegoś do końca zrozumieć. Tym razem zabolało Ją to, że kaszki nie ma i że być może nie kupiliśmy jej specjalnie a na dodatek jeszcze się z tego wyśmiewamy. Okrutni, straszni, ohydni rodzice...

Jak zwykle ciężko było Ją uspokoić. The damage was done. Nie pomogły małe oszustwa ("Idusiu, przecież kaszka jest w bagażniku."), nie pomogły próby zmyłki ("Idusiu, myśmy tylko żartowali..."), krokodyle łzy płynęły litrami z piwnych ocząt naszej córeczki. Musieliśmy szybko wdrożyć w życie Plan B, czyli natychmiast podjechać do innego sklepu (Walgreens) pod innym pretekstem i tam odszukać/zakupić zbawienną kaszkę. Plan się powiódł i już po chwili torebka z kaszką została triumfalnie przedstawiona Idusi dla poparcia naszych wydumanych teorii. Niecałe 30 minut później Idusia cmokała butlę ulubionego mleczka zagęszczonego ulubioną kaszką. A potem smacznie zasnęła puszczając ten epizod w niepamięć. My też odetchnęliśmy z ulgą, bo przecież zachowaliśmy naszą twarz w obliczu klęski... Było blisko, but we pulled it off ;-)

Na okrasę kilka zdjątek z ubiegłego weekendu:

Sobota, 2 sierpnia, 2008:
W sobotę byliśmy na występie polskiej dziecięcej grupy wokalno-tanecznej Ychtis, który odbył się w Oak Ridge, w klasztorze należącym do polskich braci Kapucynów (opiekuje się nim nasz przyjaciel Brat Jerzy). Występ był bardzo fajny, tylko trochę się opóźnił, w związku z czym Idusia przespała jego większą część. Nie obudziło Jej nawet stepowanie, a siedzieliśmy w pierwszym rzędzie!

Dziewczynki z grupy były bardzo kochane, miłe i serdeczne. Połowie z nich wpisałem się do pamiętnika a druga połowa zaprosiła mnie do Naszej-Klasy ;-)

Mam nadzieję, że tak jak obiecały wrócą do nas za rok.

Na zdjęciu: dziewczynki, opiekun, Idka i tata oraz Brat Jerzy.
Klipy z tegorocznego występu można obejrzeć tutaj.

Niedziela, 3 sierpnia, 2008:
Natomiast w niedzielę wybraliśmy się nad ocean, do Belmar. Ala wracała po nocce z dyżuru, więc chcieliśmy dać Jej trochę odpocząć, a także pobyczyć się trochę na plaży. Pogoda wyjątkowo temu sprzyjała, bo nie było mega gorąco i wiał lekki wiaterek.
Wyjazd okazał się być strzałem w dziesiątkę, bo Idka wyczyniała cuda na piasku i wariowała na widok fal (jednak czyniła to z wysokości moich ramion).
Na zdjęciu: dziadzia trza posmarować, by się za mocno nie opalił.

3 komentarze

Unknown pisze...

a ponoć to poznaniacy ogladaja kazda zlotowke ze wszystkich stron ;)

PenelasiaCruz pisze...

"Okrutni, straszni, ohydni rodzice..." nie no spoko, jeszcze nie jest z Wami tak zle ;p

PT Sport pisze...

serio? jest dla nas jeszcze jakas nadzieja? nawet jesli jestesmy poznaniakami? ;-)

Obsługiwane przez usługę Blogger.