SPORT, WYWIADY, POLONIA

Barca w Nowym Jorku

Czyli piłkarski piknik na Giants Stadium

Klubu z Barcelony nie trzeba nikomu przedstawiać. Miliony kibiców marzy o tym, by choć raz zobaczyć jej piłkarzy na żywo. Dla wielu pozostaje to tylko marzeniem, ale ja to przeżycie mam za sobą. I, mimo iż jestem fanem Realu, z prawdziwą przyjemnością oglądałem wczorajszą lekcję futbolu, której Barca udzieliła Czerwonym Bykom z Nowego Jorku.

Mecz zapowiadany był tutaj dosyć szeroko. Dwa lata temu Barca (z Ronaldinho i Messim) zawitała tu po raz pierwszy. Na trybunach zjawiło się prawie 80 000 ludzi, a końcowy wynik brzmiał 4:1. Dla Barcy oczywiście. Wczorajszy mecz miał dać nowojorczykom okazję do rewanżu. Ale przedmeczowe wypowiedzi, zamiast buńczucznych deklaracji, pełne były kurtuazji i szacunku dla rywala. Red Bulls trzęśli portkami przed wielką Barcą zanim jeszcze zabrzmiał pierwszy gwizdek.

Katalończycy zawitali w USA 30 lipca. Do Chicago przylecieli prosto z Florencji, gdzie pokonali Fiorentinę 3:1, po golach Puyola, Jeffrena i Bojana. W Wietrznym Mieście nie dali szans Chivas Guadalajara. Wynik 5:2 był najniższym wymiarem kary, a do siatki meksykanów trafiali: Eto’o 2, Xavi, Hleb i Caceres. Potem przyszła pora na Nowy Jork i spektakularny trening w Central Parku, w samym sercu Manhattanu. W ich ostatniej sesji treningowej przed meczem z Red Bulls uczestniczył słynny kanadyjski koszykarz Steve Nash (Phoenix Suns), który jest wielkim fanem Thierry’ego Henry i... całkiem nieźle radzi sobie z futbolówką.

Nadszedł w końcu dzień rewanżu. Na godzinę przed meczem parkingi zapełniały się powoli, a wszędzie unosił się zapach smażonego mięsiwa. Amerykanie uwielbiają bowiem „tail gate parties”, czyli parkingowe grillowanie i „piwkowanie”, urządzane na długo przed meczem. Tradycja ta, wywodząca się z futbolu amerykańskiego, znalazła doskonałe zastosowanie w soccerze. Przenośne grille skwierczały więc aż miło, a butelki po Coronach, Bud Lightach tudzież Leżajsku walały się pomiędzy autami. Zupełnie jak na Bułgarskiej, przed meczem Kolejorza, tylko, że tutaj nikt nie zbierał szkła na kaucję. Jedni pożerali kiełbaski i steki, inni zażywali słońca siedząc na leżakach, a jeszcze inni podbijali futbolówki lub urządzali sobie mini-gierki na asfalcie. Zamiast wielkiego piłkarskiego święta atmosfera pikniku i amerykański luz.

Do meczu jeszcze kwadrans. Grille znikają w bagażnikach, butelki lądują w śmietnikach, a kibice zaczynają kierować się w stronę kolosalnego stadionu. Jego bardzo adekwatna nazwa pochodzi od NY Giants, drużyny futbolu amerykańskiego, która rozgrywa tam swoje domowe mecze, podobnie zresztą jak NY Jets, czyli druga lokalna ekipa z NFL. Ale to właśnie Giganci zdobyli w ubiegłym roku SuperBowl, czyli Mistrzostwo ligi NFL. Zdobycie biletów na ich mecze graniczy z cudem, a te dostępne np. w necie kosztują krocie. Mimo iż wszystkie starcia tych czarnoskórych w większości siłaczy transmitowane są na żywo przez lokalne stacje TV, stadiony zawsze pękają w szwach. Średnia frekwencja w ubiegłym sezonie, nawet podczas potyczek przedsezonowych Giantsów, wynosiła 78,731. Czyli niemalże tyle samo co ostatni mecz Barcy z Red Bulls.

Dla porównania na ligowe mecze Czerwonych Byków przychodzi średnio 17,500 osób. Ale to i tak całkiem nieźle jak na przedstawiciela „kopciuszkowego” sportu w Ameryce. Rekord ligowej frekwencji padł w ubiegłym roku, kiedy to 66,237 osób oglądało pierwszy mecz Davida Beckhama w barwach LA Galaxy w Nowym Jorku. Większość kibiców miało wtedy na sobie koszulki Galaxy z numerem 23 na plecach, co nie pozostawało cienia wątpliwości na temat ich lojalności. W środowy wieczór było podobnie, a wśród tłumu liczącego 38,151 osób dominowali blaugranowi „Ronaldinho” i „Messi”. Mimo iż ich absencja z pewnością przyczyniła się do tego, że „beckhamowy” rekord pozostał niezagrożony, Eto’o, Henry i spółka mogli się czuć jak „u siebie”.

I tak właśnie wyglądała gra Barcy w pierwszej połowie. Z polotem, z fantazją, jakby to wszystko działo się na Camp Nou. Od początku narzucili gospodarzom swoje tempo gry. Grali uważnie w defensywie i atakowali wysoko pressingiem. Następował odbiór piłki, a potem seria krótkich, dokładnych podań w poprzek boiska i natychmiastowy przerzut na drugą stronę siejący istny popłoch u mało zwrotnych defensorów Red Bulls. W ten sposób z zadziwiającą wprost łatwością Barca przedostawała się w okolice pola karnego drużyny miejscowej. Ale mimo iż pod bramką Jona Conway’a co chwila dochodziło do gorących spięć, przez pierwszy kwadrans utrzymywał się rezultat bezbramkowy.

W 15 minucie pięknie trafił Henry (piętą), ale sędzia odgwizdał spalonego. To jakby rozdrażniło Barcę, bo zaraz potem wrzuciła „turbo” bieg. Dwie minuty później, po centrze pozyskanego przed sezonem z Sevilli Dani Alvesa, szczupakiem do siatki trafił Xavi. I tym razem był to gol wyjątkowej urody, a na dodatek absolutnie prawidłowy. 30 sekund później Xavi puścił „w uliczkę” Eto’o i Kameruńczyk mógł się cieszyć ze swojego premierowego trafienia. Nawałnica Barcy trwała. Xavi i Iniesta niestrudzenie harowali w środku pola, a Hleb, Eto’o i Henry wyglądali jak z innej bajki. Ich tańce z piłką i błyskawiczne wymiany pozycji były nazbyt trudne do rozszyfrowania dla nowojorczyków. W 24 minucie Barca zadała kolejny cios. Przy rzucie rożnym Xavi zagrał krótko do Iniesty, który wstrzelił piłkę w pole karne, gdzie głową musnął ją Rafa Marquez. Później nie dotknął jej już nikt i zatrzepotała w siatce. Natychmiast na trybunach pojawiły się meksykańskie flagi, świadczące o sporej liczbie fanów tego jedynego Latynosa w składzie Katalończyków.

Chwilę później pechowiec Henry trafił w słupek, ale Barca dalej parła do przodu. Obserwowaliśmy totalną dominację, a różnica klas była aż nadto wyraźna. Gra toczyła się niemal bez przerwy na przedpolu Red Bulls. Trochę wyglądało to jak sparring profesjonalistów z amatorami, bądź nieopierzonymi juniorami. Nowojorczycy wyglądali na przestraszonych i zupełnie zdezorientowanych. Przejście połowy boiska było dla nich nie lada wyczynem. Stanowili tylko tło, a ich mizerne, chaotyczne ataki były w sposób zdecydowany powstrzymywane przez generała Puyola i resztę linii defensywnej. Gola w 30 min strzelili tylko i wyłącznie dzięki niefrasobliwości Valdesa, który źle obliczył lot piłki po dośrodkowaniu van der Bergha. Stammler nie miał problemów z trafieniem do pustej bramki.

Do przerwy zanotowaliśmy jeszcze kolejny słupek (Dani Alves) i piękną asystę Białorusina Hleba przy drugim golu Eto’o. Wynik sprzed dwóch lat został powtórzony jeszcze przed przerwą.

Ale na tym piłkarska uczta właściwie się skończyła. O drugiej połowie można napisać w zasadzie tyle, że się odbyła. Trenerzy dokonali w sumie 13 zmian, co w sposób znaczący wpłynęło na obraz gry. Barcelona usatysfakcjonowana wysokim prowadzeniem cofnęła się, a Red Bulls nadal grali chaotycznie i bez pomysłu. W 60 min nastąpiła kopia sytuacji z pierwszej połowy, kiedy to dośrodkowanie Parka trafiło po rękach Valdesa do stojącego przed pustą bramką Rojasa. Ten nie zmarnował takiego prezentu od golkipera Barcy. Inna sprawa, że całemu zajściu zupełnie biernie przyglądał się Abidal.

Piknik na boisku i na trybunach trwał. Mijały minuty a na boisku nie działo się nic ciekawego. Na trybunach szalały meksykańskie fale, ale w końcu zniecierpliwiona publiczność zaczęła gwizdami domagać się lepszej gry od Katalończyków. I ci znowu stanęli na wysokości zadania.

Sygnał do ataku dał Bojan, którego dwie szarże o mały włos nie przyniosły powodzenia. Potem sprawy w swoje ręce wziął Puyol, grający w II odsłonie na pozycji... prawego pomocnika. W 80 minucie wkręcił obrońców w ziemię i wyłożył piłkę na 13 metr gdzie precyzyjnym strzałem popisał się Jeffren. Dzieła zniszczenia dokończył kolejny młodzian Pedro wykańczając dwójkową akcję Gudjohnsena z Jeffrenem. Red Bulls z ulgą przyjęli końcowy gwizdek.

W perspektywie meczów z Wisłą należy stwierdzić, że widzieliśmy dwa oblicza Barcy. Tej z pierwszej połowy obawiać się musi każdy, a na początek właśnie Mistrz Polski. Pepe Guardiola mądrze poukładał grę Katalończyków i udowodnił, że nawet bez R10, Messiego czy Deco Barca wciąż prezentuje radosny, nowoczesny futbol. Pozyskani gracze (Hleb, Alves i Keita) szybko wkomponowali się w zespół, a utalentowani młodzieżowcy też nie próżnują i swoja dyspozycją zgłaszają aspiracje do pierwszego zespołu. To była orkiestra składająca się z 10 wirtuozów i rzemieślnika Valdesa. Właśnie w nim, a raczej w jego niefrasobliwości, upatrywałbym szansy dla Krakowian. Niech Cantoro i Sobolewski strzelają z dystansu. Niech Łobodziński, Jirsak i Boguski ostrymi dośrodkowaniami prowokują go do wyjść na przedpole, gdzie jest on naprawdę słaby i niepewny. Niech Brożek czy Niedzielan nękają go przy każdej możliwej sposobności, niech przy każdym kornerze było wokół niego dużo ludzi, bo Victor Valdes nie lubi tłumów. Najlepiej byłoby jednak, gdyby przeciwko Wiśle zagrała Barca ta z drugiej połowy: leniwa, nieskuteczna, nudna. Ale na to chyba nie ma co liczyć.



Zobacz bramki na YouTube.com:


2 komentarze

PenelasiaCruz pisze...

i tu nie mam nic do powiedzenia;] pilka to nie moja działka ;)

PT Sport pisze...

jak to nic? a: "fajnie napisane, mimo iz pilka to nie jest moja dzialka, bardzo mi sie podobalo???" ;-)
pozdrowionka!

Obsługiwane przez usługę Blogger.