SPORT, WYWIADY, POLONIA

Connect U

czyli jak coś może być zarówno cool i hot at the same time

Znowu przerwa w życiorysie. Znowu nie zdążyłem napisać szerzej o niedzielnej wycieczce pociągiem przez Kanion Verde, poniedziałkowej porannej gimnastyce z mamami czy o inauguracyjnym dniu konferencji "Connect University". Kurczę, tyle się dzieje w moim życiu! A ja chciałbym wszystko opisać, ale tak się nie da... Może jeszcze kiedyś to nadrobię. Trzeba mieć nadzieję.

Jest wtorek rano, jestem już po prysznicu i czekam na telefon od Adama - wybieramy się na śniadanie, a zaraz potem na pierwszą turę konferencyjnych wykładów. Biorę ze sobą laptopa - może będzie nuda i uda mi się powrócić do bloga. Ale tymczasem lecę na
breakfast!

Długo trwało to śniadanko - dokładnie półtora dnia ;-) Jest środa po południu 3:30 czasu AZ, 6:30 czasu NY i 12:30 (czyli już czwartek) w Polszy. Siedzę właśnie i czekam na rozpoczęcie ostatniej sesji konferencyjnej. Nie spodziewam się po niej zbyt wiele, więc postanowiłem spędzić ten czas pożytecznie, t.j. nadrabiając bloggowe braki.

Wracam z konferencji opalony, wypoczęty, nakarmiony i naładowany energią. To chyba nieźle, prawda? Niestety nie nauczyłem się zbyt wiele, ale to tylko z tego powodu, że sesje nie są skierowane do ludzi mojego pokroju. Wydaje mi się, że jestem tutaj jedynym webmasterem. Większość z prezentacji tematycznie związana była z używaniem programów/aplikacji służących do zbierania i przetwarzania danych osobowych potencjalnych studentów. Programy te produkuje Hobsons, który jest organizatorem tej konferencji. I ze swoich obowiązków wywiązuje się doprawdy znakomicie. Nie tylko dlatego, że płaci za bilety lotnicze, za nasze luksusowe pokoje w tym resorcie, za piwo w puszkach w minibarze, za korty tenisowe, na których
- w hardcorowych warunkach atmosferycznych (przynajmniej 4o stopni w cieniu) - stoczyłem dwie wojny (jedna w tył i jedna na remis) z Adamem, za siłownię i fitness center, za mega basen i lazy river, za lekkie i smaczne (bułeczki z ciasta francuskiego z różnymi nadzieniami, kawka i świeże owoce) śniadanka na zewnątrz wśród palm i fontann, naprawdę wystawne lunche i fancy dinners w atrakcyjnych miejscach. Wczoraj np jedliśmy w Different Pointe of View:

Świetne miejsce, naprawdę super żarcie, widok też ciekawy - szczególnie po zachodzie słońca. I za to wszystko płaci Hobsons. Ale czy na pewno? Czy raczej płacimy za to my, kupując za ileśtam tysięcy dolców coroczne licencje na używanie ich aplikacji? W tym roku jest tutaj ok 700 osób z ponad 300 uczelni w całych Stanach. Są przedstawiciele Ivy League szkół, ale i poznaliśmy także kilka osób z całkiem malutkich college'ów (1100-1500 studentów). Wszystkich jednoczy miłość do produktów od Hobsons.

Obiektywnie rzecz biorąc ta miłość nie jest bezpodstawna. W przeciągu ostatnich kilku dni zacząłem poznawać tajniki i arkana obsługi tych programów i muszę przyznać, że są one bardzo wyszukane i zaawansowane technicznie. I łatwe do obsługi, co czyni je naprawdę bezcennymi dla komputerowych laików. Ich integracja i użytkowanie oszczędza mnóstwo czasu, ułatwia proces składania aplikacji, akumulacji informacji o studentach i trzymania porządku "w papierach". Dlatego też wydaje mi się, że te programy są warte tych pieniędzy. Pod warunkiem, że znajdzie się ktoś, kto będzie używał je w najbardziej adekwatny sposób. Bloomfield ma z tym problem, bo jedyną osobą, która się na tym choć trochę zna jest właśnie Adam. Ja tu jestem dlatego, żeby w razie czego wiedzieć co jak zrobić i dlaczego i być może od czasu do czasu uatrakcyjnić raporty/listy/newslettery, które mogą być automatycznie generowane i wysyłane do studentów. Większość z tutejszych sesji nie miała charakteru "instrukcji obsługi", bo niewielu było tutaj totalnie świeżych ludzi, ale wybierałem te, w których tematyce przewijały się słowa: Media, Marketing, Web. I w sumie było nieźle.

Po pierwsze utwierdziłem się w przekonaniu, że na wszystkich
social networking sites powinienem stworzyć profile użytkownika dla Bloomfield College. I pilnować, żeby były one cool and hip. Wiele szkół to robi i myślałem o tym od dawna, ale jakoś nigdy się za to nie zabrałem. Teraz widzę, że naprawdę powinienem. Tak samo ma się rzecz z filmikami video, tworzonymi przez studentów. Nowa strona intranetowa - campus.bloomfield.edu, nad którą obecnie pracuję, będzie miała stałe miejsce na pokazywanie takich właśnie dzieł, które umieścimy albo na naszym serwerze, albo podlinkujemy się do youtube.com. Na kilku sesjach rozmawialismy też o tym, jak ważna jest praca nad ujednalicaniem wszystkich materiałów marketingowych kierowanych do studentów i rodziców. Powinny one wyglądać jednakowo (branding) i mieć spójny, jednolity charakter. To tyczy się zarówno materiałów drukowanych jak i elektronicznych. Próbuję już od jakiegoś czasu stosować to w praktyce z mniejszym lub większym efektem. Mówiliśmy też o ważnej roli studentów w dziele "pokazywania" szkoły na zewnątrz - żeby wykorzystać ich polot, fantazję i chęć do zareklamowania swojej uczelni. To też jest w moich planach na semestr jesienny. Czyli reasumując wiele się nie nauczyłem, ale utwierdziłem się w przekonaniu, że droga którą obrałem jest jak najbardziej prawidłowa.

Chciałbym też nauczyć się języka migowego - bo tutaj z podziwem patrzyłem na dwie tłumaczki, które nieustannie tłumaczyły wszystkie ważniejsze konferencje, odczyty itp. Tutaj naprawdę miało zastosowanie stwierdzenie "nagadała się, aż bolały ją ręce". Ale serialnie - wielki szacunek i wielkie brawa dla organizatorów za tak fantastyczną integrację! Zastanowiło mnie jedno - czy głuchoniemy z np. Polski nie miałby żadnego problemu z porozumieniem się z głuchoniemym z USA? Znaki pewnie są takie same, ale co z czytaniem z ust?

Było więc całkiem cool, mimo iż pogoda była niesamowicie hot! Dziś w cieniu było 109 stopni Fahrenheita!

Kończę, bo lecę na kolację i ceremonię zamknięcia tych igrzysk ;-)

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.