SPORT, WYWIADY, POLONIA

Weekend Familijny

czyli jak się spędza weekend na amerykańskim łonie natury

W końcu udało nam się gdzieś razem wyjechać. We trójkę. Tak po prostu. Aby pobyć ze sobą, aby Ala mogła odpocząć i aby Idka mogła nacieszyć się Mamą. W sumie udało się osiągnąć wszystko, co sobie zamierzyliśmy. Weekendowy wypad pod namioty był naprawdę dobrym pomysłem.

Wyjechaliśmy w piątek, zaraz po powrocie Ali z nocki. Była niesamowicie zmęczona, ale zdecydowała się jechać od razu. Miała chyba nadzieję, że zdrzemnie się w aucie. Nic z tych rzeczy! Idusia, z którą dzieliły tylne siedzenie, nie dawała Jej ani chwilki spokoju. A to chciała mieć taką samą poduszkę jak mama, a to pragnęła nagle być przykryta kocykiem. Innym razem chciała po prostu czesać mamy włosy. Wymyślała niesamowicie, co bardzo drażniło padniętą Alę, która w pewnym momencie stwierdziła, że od czasu jak Idka jest ze mną zrobił się z niej straszny miauczek. Ja oczywiście gorąco zaoponowałem, bo wiedziałem dokładnie, że Idki niedyspozycja związana była jeszcze z pustynnym wirusem "arizońskim" (ciągnie się już kilka dni), tudzież niewyspaniem, ale na tym się nie skończyło. I jak to zwykle bywa w przypadku ostrej wymiany poglądów na sam koniec zapanowała grobowa cisza. A miało być tak pięknie...

W kłótni nigdy nie ma zwycięzców, nie inaczej było i tym razem. Ali poleciała łezka, a ja przez moment kipiałem ze złości. I pewnie oboje myśleliśmy co by tu powiedzieć, żeby jeszcze bardziej odgryźć się drugiej osobie, ale na szczęście nikt już się nie odezwał. Bo kłótnia jest jak lawina. Zaczyna się od niewinnej kulki śniegowej, która stopniowo urasta do olbrzymich rozmiarów i kontynuuje swoją drogę zniszczenia bezlitośnie zabierając ze sobą po drodze co popadnie. Ale i ta droga nie trwa wiecznie. W końcu lawina trafia na jakąś równinę i rozchodzi się "po kościach". I nastaje cisza, która jest pierwszym pozytywnym sygnałem. Zaraz zacznie się sprzątanie i życie na nowo się odrodzi.

Na nas też cisza zadziałała bardzo kojąco. Pomyślałem sobie, że kłótnia to też forma rozmowy, a tej ostatnio u nas jak na lekarstwo. I z perspektywy czasu myślę, że kłótnie - nawet te zupełnie bezsensowne, a większość z nich taka właśnie jest - też są potrzebne w małżeństwie. Bo są jak burze i sztormy oczyszczające atmosferę (jakoś nie mogę się dziś powstrzymać od pogodowych analogii ;-). To nic, że leje i wieje: kałuże kiedyś w końcu wyschną (te łzawe też), a małe szkody szybko się uprzątnie. Trzeba tylko uważać, by nie posunąć się za daleko i nie wyrządzić jakiś trwałych szkód. Bo słowa mogą boleć bardziej niż czyny. I jako takowe zostają w pamięci na długi czas. Więc kłócić się należy, ale z rozsądkiem. Tu jest cały szkopuł kłótni doskonałej ;-)

W tej ciszy dotarliśmy na miejsce: Mauch Chunk Lake State Park. Wybraliśmy ten park nie przypadkowo, byliśmy tu już bowiem trzykrotnie: 2 razy z ekipą ze Snickelways, a raz z Aga, Honzą i Dawidem. Okolica jest bardzo urocza: nieopodal leży miasteczko Jim Thorpe (kiedyś nazywało się Mauch Chunk, ale w latach 50tych przyjęło nazwę słynnego amerykańskiego sportowca, aby przyciągnąć tam turystów), położone w ślicznej zalesionej niecce otoczonej górami Poconos. Jest to prawdziwy raj dla hikers i bikers, bo ścieżek do uprawiania tych dyscyplin jest tutaj naprawdę sporo. Jeziorko też jest czyste i całkiem sporych rozmiarów, więc można sobie popływać do woli na kajaczku lub też "po francusku".



Zapadał już zmierzch (na drodze napotkaliśmy na typowo-piątkowy traffic), więc szybko rozbiliśmy namiot i z licznych koców, śpiworu i pianek zrobiliśmy sobie całkiem wygodne posłanko. Okazało się, że mimo iż przygotowywałem się do biwaku bardzo sumiennie, to jednak nie w 100%. Bo z worka namiotowego wywiało nam tropik. Od ostatniego wyjazdu pod namiot upłynęło już trochę czasu, ale jakoś ufałem, że wszystko będzie cacy. I nie sprawdziłem zawartości worka. Śledzi też nie było, ale pal je licho. Co jak będzie padać? Trzeba było improwizować.

W pobliskim sklepie zakupiłem wielkie worki na śmieci (30 galonowa pojemność) i powiązałem je ze sobą w taki sposób, że utworzyły bardzo prymitywną i prowizoryczną powłokę. Umocowałem ją na czaszy namiotu i upewniłem się, że zsunie się przy byle wiaterku. Czułem się jak Tom Hanks w Cast Away i byłem z siebie bardzo dumny. Moja rodzina nie zmoknie dziś wieczorem. Przynajmniej nie od razu.

Na kolację zapodaliśmy sobie kiełbaski z grilla, które ukradkiem popijałem piwkiem (od jakiegoś czasu obowiązuje absolutny zakaz spożywania alkoholu na terenie parków w USA). Idusi bardzo wszystko się podobało: ognisko, otoczenie drzew, leśne zapachy a nawet prowizoryczny tropik. Nie miała żadnych problemów z zaśnięciem w namiocie. Podobnie z Alą, która przecież nie spała od prawie 40h. Chrapały jak susły zanim jeszcze u naszych sąsiadów zapłonęły ogniska.

Następne dwa dni spędziliśmy rozkoszując się urokami Jim Thorpe i okolicy. W sobotnie popołudnie wybraliśmy się na przejażdżkę rowerową jedną z sugerowanych ścieżek o nazwie "The Switchback". Cała przyjemność kosztowała nas $53 (rowerki i transport na górę), ale było warto. Cała ścieżka wiedzie non-stop w dół przez las, więc dla urozmaicenia odwiedziliśmy plażę nad naszym jeziorkiem. Iduśka zażyła sobie kąpieli a tatuś uciął przyjemną drzemkę. Nic lepszego niż kilkunastominutowa power nap, o czym wkrótce przekonała się też i Idusia. Jednak miejsce Jej drzemki było bardzo osobliwe: zasnęła mi bowiem w... siodełku podczas dalszej jazdy w dół, w kierunku miasta. Musiałem już do końca jechać bardzo ostrożnie, bo głowa latała Jej na wszystkie strony.

Moja Ala twarda jest i bardzo ambitna. Jazda z górki, praktycznie bez pedałowania przez ileśtam mil nie wywarła na Niej większego wrażenia, więc po powrocie do miasta udała się rowerkiem na poszukiwanie czegoś, co moglibyśmy użyć jako tropik z prawdziwego zdarzenia. Nie żeby moje dzieło sztuki już się nie nadawało, ale zewsząd słychać było głosy o zbliżającej się Mega Burzy z piorunami. Miało też wiać, więc trzeba było się zabezpieczyć. Ala po chwili wróciła z siatką i wypiekami na twarzy świadczącymi o nieco większym niż umiarkowanym wysiłku. Sklep, w którym zakupiona została niebieska płachta, znajdował się bowiem w odległości kilku mil, które trzeba było przejechać najpierw pod górkę, a potem w dół (z powrotem oczywiście było odwrotnie ;-). Ale zmęczenie wywołało u Ali satysfakcję, którą przyjąłem z entuzjazmem. Tak samo jak płachtę, którą rozciągnąłem nad namiotem przy użyciu sznurka. I tak powstała druga warstwa ochronna dla naszego namiotu. Nie straszne było nam już nic.

Znowu kolacyjka z grilla przy ognisku i znowu lulu nawet przed kurami. W nocy faktycznie powiało, ale raczej grozą, bo potężne grzmoty zdawały się zmierzać w naszym kierunku. W końcu jednak Mega Burza wielkodusznie nas ominęła.

Przyciągnęła jednak ze sobą chmury, które w niedzielę od samego rana zawisły nad Jim Thorpe. Mieliśmy ochotę na powtórkę z rozrywki (rowerek, plaża, spacerek po mieście), ale plany trzeba było zweryfikować. Na plaży byliśmy dosłownie przez 30 minut. Potem zaczęło lać, więc udaliśmy się na drugie śniadanko do najbardziej romantycznej restauracji w Jim Thorpe. Wystrój faktycznie był ciekawy, ale na romanse było chyba za wcześnie. Za to moje pancakes i Ali zupa grzybowa były pyszne. Idka oczywiście zajadała się lodami.

Aura w dalszym ciągu nie była naszym sprzymierzeńcem, więc zdecydowaliśmy się na powrót do NJ. Ale po drodze chcieliśmy zahaczyć o miejsce, reklamowane jako "Experience Wonder - The Ultimate Butterfly Experience!" - sanktuarium motyli, gdzie można nauczyć się coś o życiu tych pięknych owadów i "pobyć" trochę w ich towarzystwie w specjalnie przygotowanym do tego pomieszczeniu. Byłem już wcześniej na tego typu imprezie (w montrealskim ogrodzie botanicznym, na wystawie "Butterflies Go Free") i było naprawdę fajnie, więc myślałem, że moim dziewczynom spodoba się obcowanie z motylami.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że sanktuarium to kicz nad kicze. Mieści się w podłużnym, pomalowany na żółto baraku, przyozdobionym jakimiś kolorowymi wycinankami w kształcie owadów. Wewnątrz wcale nie lepiej. Budynek podzielony jest na 4 pomieszczenia: recepcję wraz ze sklepikiem (asortyment badziewny że szok), "video room", gdzie można obejrzeć jakiś tam filmik o motylach, "art room", gdzie z darmowego szablonu można było wyciąć sobie motylka, pomalować go i ozdobić różnego rodzaju gówienkami (typu oczy i włochate kulki ;-) Motywy motylowe były wszechobecne: wycinanki wisiały na sznurkach pod sufitem i poprzyklejane były do ścian nawet w kiblu, nie brak było siatek na motyle, zdjęć, plansz edukacyjnych itp. Wszystko takie "cukierkowe", ociekające chałą, zrobione oczywiście pod dzieciaki. I właśnie dlatego Idce bardzo się podobało (sorry, za jakość filmiku, ale padła mi bateria w aparacie):



Najważniejszym pomieszczeniem było samo sanktuarium, gdzie faktycznie wśród przytłaczającej ilości sztucznych kwiatów i roślin latały sobie motylki, ale ani ich liczba ani jakość nie powaliła na kolana. Ala stwierdziła, że wraz z 3 sztucznymi, plastykowymi motylami ozdobnymi można było naliczyć tam 4 gatunki. A i same żywe okazy ledwie zipały. Ich skrzydełka były postrzępione i pewnie dlatego wolały sobie posiedzieć na sztucznych liściach, lub patykach niż latać bez sensu. No bo jaki ma sens latanie w kółko wśród kiczowatej imitacji ich naturalnego habitatu? Ach, żeby ktoś choć na chwilę uchylił okno...

Spędziliśmy tam niecałą godzinę. Nie zostaliśmy na film, bo nie mieliśmy ze sobą popcornu ;-) Nie daliśmy zarobić sklepikowi, bo uznaliśmy, że $15 dolców za wjazd w zupełności wystarczy na utrzymanie tych 10 motyli. Za to skorzystaliśmy z opcji artystycznej, bo Ala z Idką zrobiły sobie w art roomie dwa motyle. I to by było na tyle!

Wycieczka weekendowa udała się więc na solidną czwórkę z plusem. Ala odpoczęła, Idka zaliczyła debiut campingowy, a ja mogłem nacieszyć się byciem z moimi kobietami. I o to dokładnie chodziło. Tak po prostu.

Link do zdjęć z wypadu

3 komentarze

PenelasiaCruz pisze...

przygoda, przygoda każdej chwili szkoda... ;)
Papa Tomski Majsterklepka, a Ala Mamcia Zlota Raczka, ale sie dobraliscie :]

PT Sport pisze...

kto wie, moze kiedys i Ty tego doswiadczysz (campingowanie z Moczerniukami ;-)

PenelasiaCruz pisze...

kto wie, kto wie ;)

Obsługiwane przez usługę Blogger.