SPORT, WYWIADY, POLONIA

Minal rok, niezupelnie jak jeden dzien

czyli ciekawe czy ktos w Polsce o tym pamieta

Dzis mija rocznica od naszego powrotu do USA. Dokladnie rok temu Mario, Szczepaniaki, Liber, Czarny i dwie Karole zegnali nas szampanem na poznanskiej Lawicy. Jakze ciezko bylo nam wyjechac! Jakze ciezko bylo nam opuscic ukochana Polandie (i Pyrlandie) wraz z jej wspanialymi mieszkancami! Spedzilismy tam naprawde fantastyczne 3.5 roku i zostawilismy kawal serca i duszy. Czesto wracamy wspomnieniami, czesto "odgrzewamy" epizody, postacie i chwile. I zastanawiamy sie, czy nasi bliscy w Polsce tez to robia. Czy pamietaja, czy wiedza, ze to juz rok? Szkoda, ze dzieli nas taki kawal drogi...

Mialem to szczescie, ze podczas mojej Euro2008 "pielgrzymki" zawitalem choc na chwile w Polsce i spedzilem kilka dni w Witnicy i doslownie kilkanascie godzin w Poznaniu. Ala wiele by dala, aby moc raz jeszcze wypic kawke na starym rynku, zjesc salatke w Zielonej Werandzie, obczaic sukienki w Monnari w Starym Browarze, pospacerowac nad Malta, Cytadela, czy po parku na Solaczu. Te 3.5 roku wystarczylo w zupelnosci, abysmy stali sie Pyrlandczykami z krwi i kosci, co jest o tyle ciekawe, ze mieszkajac w Stanach przez odpowiednio 10 i 11 lat nigdy nie osiagnelismy az tak zaawansowanego pulapu "amerykanizacji". Byc moze w Polsce bylo nam latwiej, bo to badz co badz nasz kraj, ale i tak twierdze, ze wbicie sie tak gleboko w hermetyczne przeciez poznanskie srodowisko bylo naszym absolutnym sukcesem. Nie tylko Poznan stal sie bliski naszym sercom - dzieki cyganskiej naturze zawsze gdzies nas ciagnelo i to sprawilo, ze jezdzilismy gdzie tylko sie dalo i kiedy tylko sie dalo. Odkrywalismy Polske od nowa. I na nowo sie w Niej zakochalismy. Tylko po to, aby znowu Ja opuscic. Wcale nie jest powiedziane, ze na zawsze.

Od 365 dni, 12 miesiecy, 52 tygodni, ilus tam godzin, sekund i minut znowu zyjemy na amerykanskiej ziemi, probujac po raz kolejny zapuscic gdzies korzenie. Taki dzien sprzyja podsumowaniom, ocenom, weryfikacjom, tym bardziej, ze leje jak z cebra, a ja zostalem w domu z Idusia, ktora z rana lekko goraczkowala. To pewnie pozostalosci po Arizonie, bo tam nabawila sie katarku i chyba niewielkiego przeziebienia. Postaram sie wiec o krotki opis najwazniejszych wydarzen minionego roku:

1. Dom: najpierw byl kilkumiesieczny pobyt u moich rodzicow w Linden. Mielismy tam do dyspozycji jeden pokoj, ale mieszkalo sie fajnie. Przez pierwsze 3 miesiace nie pracowalem i spedzalem cale dnie z Idka i swiezo upieczonym emerytem (moj tata). Jezdzilismy nad jezioro, ocean, do zoo, do parkow zabaw i wszedzie indziej. Bardzo mile wspominam ten czas, bo bylem swiadkiem Idusinej "aklimatyzacji" w tym przeciez zupelnie innym swiecie. Wspaniale bylo moc obserwowac Jej reakcje na rozne nowe rzeczy (np. inny jezyk, inne slodycze, ludzie otaczajacy nas na codzien). Cieszylem sie tez z tego, ze moj tata zlapal fajny kontakt z Idusia i wlasciwie to do dzis dzien sie bardzo lubia. Alusi nie bylo calymi dniami, bo albo uczyla sie do egzaminow, albo jezdzila na Brooklyn zaliczac swoje miesieczne praktyki w SUNY Downstate Hospital. Idce tez mieszkalo sie u dziadkow Moczerniuk fajnie. Jej ulubionym miejscem zabaw do dzisiaj pozostaje olbrzymi salon z przytulnym kominkiem:



To tu zaczela poznawac filmy Pixara i Dreamworks, to tu zaczela tanczyc i spiewac do piosenek Arki Noego, to tam bawilismy sie w chowanego, w szkole itp. To tamtejsza podloga sluzyla nam za poslanie w lutym tego roku, kiedy chwilowo pasowalo nam znowu tam zamieszkac (Ala miala ostatnia rotacje kliniczna na Brooklynie). "Nasz pokoj" byl juz zajety przez nowa fale emigracji ze Swarzedza (Mariolka i chlopaki), wiec wybralismy spanie przy kominku. Bylo naprawde czadowo ;-).

To w Linden chodzilismy do pobliskiego parku, gdzie Idulka zaprzyjaznila sie z Erykiem i Izabelka. To tam obchodzilismy pierwszy Idusinowy Halloween (przebralismy Ja za Unique - jeden z Backyardigans - i zbieralismy ciuksy razem z Erykiem - Tygryskiem z Kubusia Puchatka), to tam Idusia probowala swoich sil w amerykanskim przedszkolu (bezskutecznie - wydaje nam sie z perspektywy czasu, ze byla po prostu za mala no i bariera jezykowa byla zbyt duza). To tam obchodzilismy Jej drugie urodzinki i sa tacy, ktorzy twierdza, ze impreza ta byla calkiem udana. To tam bawilismy sie na trawniku przed domem - latem kapiac sie w baseniku, a zima lepiac balwana i tworzac skocznie narciarskie niczym dla Adama Malysza.

To tam wreszcie przezylismy wzlot i upadek zwiazany z druga ciaza. Enough said...

Pol roku minelo jak z bicza trzasnal i trzeba bylo szukac innego lokalu (m.in. za sprawa przylotu Polskich ze Swarzedza). Zaczelismy rozgladac sie za czyms swoim (kupno domku gdzies w okolicach Bloomfield, gdzie pracuje ja, i Paterson, kiedy okazalo sie, ze wlasnie tam bedzie pracowac Ala), ale skutecznie odstraszyly nas obecne ceny domow (za byle kurnik trzeba zaplacic 300 tysiecy papierow). W miedzyczasie przygarneli nas Ali rodzice. Przez 3 miesiace mieszkalismy w piwnicy w polowie domu, ktora zamieszkuja oni sami. A kiedy okazalo sie, ze raczej nie bedziemy decydowali sie na kupno, wypowiedzieli wynajem lokatorom zza sciany i tak stalismy sie sasiadami.

W nowe mieszkanko wlozylismy sporo serca (szczegolnie Ala) i troche kaski. Wiekszosc mebli i innych klamotow pochodzi jeszcze z czasow naszego stryszku w Elizabeth, ktore, na czas naszej nieobecnosci, zahibernatyzowalismy gdzie sie dalo. Teraz w koncu jestesmy znowu razem ;-) Reszte (jak np Idki lozeczko, na ktorym nie spi ;-) dokupilismy w IKEA. Sciany pomalowala Ala, sufity ja, zaslony na okna to znowu zasluga mojej wszechstronnie uzdolnionej malzonki. Moj tesciu w przeciagu miesiaca przerobil piwnice z nieuzytkowo-magazynowej na pomieszczenie mieszkalne i pralnie. Ale to wszystko oplacalo sie, bo jest calkiem przytulnie i naprawde it kinda feels homey.

Duzym plusem mieszkania tutaj jest stosunkowo niski rent (czyli czynsz), bo gdzie indziej, za taki trzypoziomowiec - dwie sypialnie i lazienka na gorze, livingroom i kuchnia na dole + piwnica) musielibysmy zaplacic conajmniej kilka stowek powyzej tysiaca. Bliska odleglosc do mojej i Ali pracy oraz Idusi przedszkola jest tez mega istotna, bo nie musimy sie zrywac wczesnie rano, a czasem po pracy po Idusie jedzie tesciowa (jesli nie dyga owertajmow to konczy najwczesniej z nas wszystkich). Na okolo domu jest duzo miejsca, zieleni, trawnik. Jest miejsce na przenosna piaskownice dla Idusi, na patio table set (ten nie jest akurat nasz, ale zrobie niedlugo jakas fotke i podmienie), na BBQ i inne rzeczy. Okolica jest cicha, spokojna, z dala od hajłejów. Raczej nic sie nie dzieje, a wyjątkiem byla kradziez vena nalezacego do Piotrka (jest wspolwlascicielem firmy budowlanej o wdziecznej nazwie Crayovy), ktorym dziadek Jozek jezdzi do pracy. Stalo sie to jakies dwa miechy temu, ale byl to wyjatek od reguly. Auto - ogolocone do cna z narzedzi i maszyn - znaleziono w sasiednim miescie Passaic, a tutaj zycie natychmiast powrocilo do trybu sielankowo-prowincjonalnego. Niby spoko, ale czasem czlowiek zapomina, ze Manhattan jest oddalony o 25 kilometrow...

2. Praca:
U mnie ok, ale bez rewelacji, to samo w sumie u Ali. Przez pierwsze 3 miechy raczej nic nie szukalem (bo trzeba bylo sie zajac Idusia) a potem moja pierwsza proba o maly wlos nie zakonczyla sie sukcesem - mialem pracowac w firmie w Princeton zajmujacej sie internetowa telewizja. Mialem byc tam Art Directorem i mialem zarabiac 75k/rok. Tymczasem wyladowalem w Bloomfield i zarabiam 30k mniej. Ale oprocz kasy to naprawde nie moge narzekac. Do pracy mam bliziutko, wiec rano jestem w stanie spokojnie zawiezc Idusie do przedszkola i zameldowac sie w pracy pod koniec "studenckiego kwadransu" (punktualnosc nigdy nie byla moja domena). Praca nie jest ciezka, wlasciwie to gdybym sam sobie nie wyszukiwal projektow (np nowa szata graficzna strony intranetowej) to chyba umarlbym z nudow. Ludzie sa w miare ok, mlodzi, zaraz po szkolach, na dorobku, wiec raczej sie staraja. Mam dostep do netu (wiadomo), wiec sledze Onet.pl, slucham "Zetki" albo "Trojki" i ogladam mecze na sopcascie. Godzinna przerwe na lunch spedzam w uczelnianej silowni, bedac tam czasem jedynym "bialasem". W okresie letnim mielismy 4-dniowy system pracy, co bardzo mi sie usmiechalo, bo weekend dla mnie i dla Idki zaczynal sie juz we czwartek wieczorem.

W wolnych chwilach pracuje tez nad rozmaitymi projektami typu freelance, czasem przynoszacym dochody, a innym razem zupelnie charytatywnymi. Do tej drugiej kategorii zalicza sie m.in. moja kariera dziennikarska w iGol.pl. Zdaje sobie sprawe, ze nie jest to moze najpopularniejszy portal pilkarski w Polsce, ale jest wiele rzeczy, ktore mnie u nich fascynuja. Jest to grono mlodych, nieopierzonych pilkarskich zapalencow. Niektorzy z nich czasem nie maja pojecia o skladni, gramatyce, ale pisza, bo kochaja futbol i kochaja swoje zajecie. Nikt nie zarabia na tym forsy, jedynie niekiedy reporterzy otrzymuja zwrot kosztow poniesionych w zwiazku z wyjazdem na mecz. Czysta amatorska poezja. Miedzy innymi dlatego z nimi jestem. Bo troche przypomina mi to poczatki Fundacji Mam Marzenie, kiedy to liczyla sie tylko czysta jak krysztal idea. I mlodzi, pelni entuzjazmu ludzie.

Na razie wiec siedze w Bloomfield, ale nie znaczy to, ze nie szukam czegos innego. Zmiana miejsca pracy bedzie sie jednak wiazala z dluzszym dojazdem i brakiem swobody. Bo mimo iz czasem doskwiera mi samotnosc i brak mi kogos do "przefiltrowania" moich pomyslow, mam tam duza swobode dzialania i z reguly moje sugestie/prace zostaja wdrozone w zycie w trybie natychmiastowym. To nic, ze tym natychmiastowym wdrazaniem zajmuje sie ja sam ;-)

Zaczynam tez myslec o... zmianie zawodu. Troche zaluje, ze nie wybralem sie z Ala na medycyne, bo Pediatria bardzo mi imponuje. Ala twierdzi, ze bylbym swietnym lekarzem od malych pacjentow, miedzy innymi dlatego, ze uwielbiam dzieci, latwo nawiazuje z nimi kontakt i doskonale sie z nimi rozumiem. Ale trzeba mierzyc sily na zamiary i jakos nie widze mozliwosci wyparowania stad gdzies na studia medyczne w sytuacji, kiedy Ala jest na rezydencji i niedlugo powiekszy nam sie rodzinka. Co pozostaje? Nauka online w jakims ciekawym zawodzie. Ostatnio mam chrapke na... Dyplomacje. Mam predyspozycje dyplomatyczne, zawsze bylem obiektywny, czesto stawalem sie mediatorem w roznych sytuacjach. Komputery zaczynaja mnie nudzic a jesli istnieje mozliwosc zrobienia magistra w tej specjalizacji przez internet to dlaczego nie?

Tyle na temat mojej pracy. U Ali jest w zasadzie podobnie. Bo prace ma fajna, ciekawa, ludzi tez na poziomie. Duzo sie uczy kazdego dnia, szlifuje swoj hiszpanski i widac, ze cieszy Ja to co robi. To jest najwazniejsze. Ale druga strona medalu to godziny, ktore spedza w szpitalu. Sa po prostu nieludzkie. Mnie to wkurza, Idke to rani i na pewno nie jest to wygodne dla Ali, ktora tez ciagnie do domu. Najgorsze jest to, ze na czeku ilosc godzin jest bezczelnie zanizana i nie przekracza 40h/tydzien, podczas gdy jest ich przeciez dwukrotnie wiecej! Dziwi mnie to, ze wszyscy to gremialnie akceptuja, ze nikt nie upomina sie o swoje. Zalegalizowane niewolnictwo. Odrabianie panszczyzny. Marcowanie kotow. Bo tak bylo od zawsze i tak musi byc. I co z tym fantem zrobic?

A to dopiero poczatek drogi. Przed nami kolejne coraz trudniejsze miesiace. Bedzie trudniej, bo Ala jest ambitna i bedzie chciala pracowac do samego konca ciazy. Wczoraj powiedziala mi, ze myslala o tym, aby celowo poinformowac w pracy, ze data rozwiazania to 14 a nie 9 luty, bo akurat w tym miesiacu ma przypasc Jej praca na swoim ulubionym Pediatric Emergency Room (dzieciecy ostry dyzur) i chcialaby tam popracowac przynajmniej ze dwa tygodnie. A po urodzeniu tez nie bedzie latwo. Z jednej strony ufam Bogu, ze wszystko bedzie dobrze, ale z drugiej chcialbym miec to wszystko zaklepane na papierze.

Takie jest wiec to nasze dotychczasowe zycie w USA. Spokojne? Jasne. Ciekawe? Jak najbardziej. Stabilne? Jeszcze nie. Perspektywistyczne? Chyba tak, choc gdzie indziej tez bysmy sobie poradzili. Nie wiem czy jest jakies szczegolne, bo przeciez w kazdej rodzinie sa problemy, wzloty, upadki, celebracje, rocznice, momenty triumfu i chwile zwatpienia. Ale chcialbym wierzyc, ze te nasze sa wyjatkowe, bo przezywane wspolnie, przez co prawdziwe. I ze po prostu dajemy z siebie wszystko. Na maksa.

3 komentarze

PenelasiaCruz pisze...

o rany...to juz rok! szczerze, pogubilam sie w liczeniu, ale i tak ciagle mam wrazenie ze to bylo jakby wczoraj... no dobra, przedwczoraj ;)

Avec pisze...

Rok. Już. To kawał czasu. Z małymi wyjątkami nie miałam szczęścia mieć was na wyciągniecie ręki, ale udało mi się przeżyć w waszym towarzystwie pare miłych chwil.
Więc mi smutno, gdy jesteście tak daleko.
Ale wiem, że wszystko się Wam układac będzie pięknie, bo jesteście fantastyczną Rodzinką.
Tęsknię

PT Sport pisze...

Dzięki za tęsknotę, dzięki za odwiedziny, dzięki za komentarze...
My też tęsknimy...

Obsługiwane przez usługę Blogger.