SPORT, WYWIADY, POLONIA

Bye, bye Connect U, Tesia, Belka, Emmusia i Arizona!

Czyli o powrocie do NJ, ale nie zupelnie, bo jak zwykle nie dalem rady zmiescic sie w czasie

Ostatni dzień pobytu w Arizonie. Spało się kiepsko - Rune (mąż Tesi) coś wspomniał o automatycznie włączającej się o jakiejśtam godzinie klimie. W oczekiwaniu na to wydarzenie spaliśmy więc całą noc przy wiatraku, ale i tak każdy nowy kontakt z rozgrzaną powietrzem pościelą niemalże parzył ciało. Wydawało się, że śpimy na leżakach przy sięgającym zenitu słońcu. Wyrko dla gości też było wczoraj "gościnne" tylko z nazwy: jest ono tak wysokie (podstawa, skrzynia pod materac i dopiero tenże), że na jego szczycie - niczym na wysokogórskich terenach - powietrze jest tak rozrzedzone, że ma się kłopoty z oddychaniem. Oczywiście to żart, ale problemy z oddychaniem były przez zapchany nos, który z kolei przytrafił mi się chyba od nadmiaru klimy na Connect U. Bo tam akurat wynalazek Willis'a Haviland Carrier'a chodził pełną parą (nie w dosłownym sensie oczywiście)!

Wracając do Connect U i ostatniego wieczoru to cała impreza oficjalnie zakończyła się bankietem, podczas którego nagradzano różnego rodzaju "zasłużonych" (w kuluarach mówiło się o tym, że zwycięzcy należeli do tych, którzy po prostu korzystają z usług Hobsons w najszerszym zakresie i wydają w związku z tym najwięcej peklu). Niespodziewanie wśród wyróżnionych nie znalazła się nasza szkoła, choć żartowaliśmy z Adamem, że byliśmy jednym z głównych "sponsorów" całej konferencji (bo płacimy krocie za licencje oprogramowań, a używamy ich w minimalnym stopniu). Ceremonia zakończenia była raczej nudna i przydługawa (w porównaniu z przemowami z otwarcia), prowadziły ją dwie kobiety (przedstawicielka z głównej siedziby Hobsons w Cinncinnati oraz jej brytyjska odpowiedniczka) i niestety "nie dały rady". W momencie wręczania nagród sala była w połowie pusta. Wiara posiliła się smaczną kolacyjką i ulotniła się w poszukiwaniu "wodopojów" (darmowe wino lało się obficie tylko do momentu pojawienia się na stołach deserów). Nawet całkiem niezły występ muzyczny (muzyka coverowa Buena Vista Social Club) i pokaz Flamenco (przypomniały mi się czasy Sevilli, gdzie oczywiście flamenco w najlepszym wydaniu ogląda się w Casa Anselmo) nie były w stanie zrekompensować nam uczucia "straconego czasu". Na szczęście w/w winko i całkiem ciekawe towarzystwo przy naszym stoliku (przedstawiciele dwóch szkół w Michigan) sprawiły, że jakoś można było to zdzierżyć. Ale też siedzieliśmy jak na szpilkach i gdyby nie fakt, że Saginaw Valley State University (szkoła Nick'a i Lee) miała realną szansę na zdobycie jednej z nagród (Peer Excellence Award - najbardziej prestiżowej, bo przyznawanej przez uczestników konferencji) - to już też dawno by nas tam nie było. Ale SVSU w ostatecznym rozrachunku nie wygrało nic, więc nie pozostało nam nic innego jak znaleźć jakiś spoko bar. Nie było to proste, bo w związku z tym, że Squaw Peak leży w odległości ok 10 mil od downtown Phoenix musieliśmy się ograniczyć do miejsc przyresortowych.

Na początku więc wybór padł na Gallagher's - irlandzki pub z obsługą o mieszanej orientacji seksualnej. Nasz kelner - Steven - grał właśnie "nie dla tej drużyny co trzeba", ale mimo iż jego stopy prawie wcale nie dotykały podłogi to w sumie był ok. W przeciwieństwie do całej reszty, bo wyłączając garstkę ziomali bar świecił pustkami (nie było tam nikogo z konferencji!). Posiedzieliśmy tam jedną coronę (nowa miara czasu ;-) zastanawiając się co się stało z resztą? Po chwili dołączyła do nas grupa osób z Indiany, akurat w momencie, w którym jedna z ziomalek najpierw uszczypnęła Nicka w pośladek, a potem ściągnęła spodnie i pokazała mu swoje różowe stringi. Właściwie to ten spektakl nie uszedł niczyjej uwadze, ale jego głównym beneficjentem był nasz kolega z Michigan.Chwilę wcześniej wrobiliśmy go w wyimaginowane urodziny - dla jaj zaczęliśmy śpiewać Happy Birthday mając jego na uwadze no i reszta jest historią. Ale ta lokalna oznaka życzliwości wcale nie zachęciła nas do pozostania i dalszego obcowania z rozgrzaną do czerwoności ziomalką i jej zalanym jak Titanic towarzystwem. Nie wiedzieliśmy czy nasz turtystczny wygląd (
businness-casual attire i świeżo spalone słońcem twarze) nie zachęcą kolejnych ziomali do integrowania się z nami w jeszcze bardziej osobliwy sposób.

Kolejny bar i kolejny zawód - co prawda natrafiliśmy tam na dwa "swojskie" stoliki, ale po 2 coronach i SoCo&lime postanowiliśmy - już w szerszym gronie - wrócić na stare śmieci (czy śmiecie?): do fruwającego Stevena i obnażających się na widok turystów ziomali.

Pani "różowe stringi" i jej kolesi już tam nie było, ale była tam za to przynajmniej połowa z
brits i aussies (Hobsons ma swoje macki w Anglii, Szkocji i Australii). Siedliśmy przy stoliku, po chwili przyleciał Steven z kolejką piw. Zaczęło się robić przyjemnie, więc postanowiliśmy, że zostaniemy już tam do końca. A oznaczało to dla mnie kolejne 3 corony. Czas upłynął na rozmowach z przedstawicielami różnych uczelni i różnych stanów. Zauważyłem, że w USA każdy osobny stan jest w zasadzie jakby innym państwem. Dziwiłem się kiedy okazało się, że np. w New Hampshire nie ma Roy Rodgers albo w Arizonie Dunkin' Donuts. Inne zwyczaje, tradycje, kultura, czasem nawet inny akcent - to wszystko naprawdę było bardzo ciekawe. Ale barier nie było, bo mimo iż New Jersey jest uważane za jeden z podrzędnych stanów ("armpit of America"), to konsumpcja kazdej nastepnej corony, Fat Tire czy Kilt Lifter znacznie pomagała przy znalezieniu wspólnego języka.

Impreza dla jednych sie rozkrecala, a dla innych konczyla. Niektore "swiezo zaprzyjaznione" pary zaczely chylkiem wymykac sie do pokojow w celach niecalkiem matrymonialnych, a my - mimo iz mielismy zaproszenie na pool party z brytyjczykami - postanowilismy call it the night. O 2 w nocy bylem juz w lozeczku. Zmeczony, ale szczesliwy, bo nazajutrz przeciez mialem zobaczyc Iduske.

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.