SPORT, WYWIADY, POLONIA

A miało być o weekendzie...

czyli jak skacząc z kwiatka na kwiatek pisać o tym i owym, miast o tym o czym się miało pisać...

Webmasterowi z Bloomfield College też przysługuje przerwa na lunch. A jakże, nawet półgodzinna. To tak, żeby nie umrzeć z nudów pomiędzy oglądaniem sportowych relacji i pisaniem artykułów do iGola (tu przeczytasz najświeższą nowinkę o Xavim Hernandezie!!!). Zajadam się więc gulaszem a'la Teściowa - palce lizać! - a w przerwach pomiędzy kęsami stukam paluszkami w klawiaturę. Od zeszłego wpisu sporo się wydarzyło: jeszcze w zeszłym tygodniu udałem się do FDU Madison, na kwartalne zebranie Webmasterów NJHEWA, a w czwartek ruszyła letnia amatorska liga piłkarska przy Kean University (gdzie gram w drużynie "skrzykniętej" przez mojego brachola). Jeśli czas pozwoli to opiszę też jak przeżyć 3 imprezy w jeden weekend bez szwanku na zdrowiu czy honorze. Chciałoby się też napisać: "na koncie bankowym", ale niestety byłoby to wierutną bzdurą. O zwycięstwie Agnieszki Radwańskiej tym razem nie wspomnę, zgadnijcie dlaczego?

NJHEWA to stosunkowo młoda, 4-letnia, organizacja skupiająca ludzi niejako mojego pokroju, czyli zajmujących stanowiska Webmasterów w różnych szkołach wyższych w stanie New Jersey. Piszę "niejako", bo w rzeczywistości niestety na tym porównania się kończą. Ludzie, którzy uczęszczają na te okresowe spotkania (raz na kwartał, zawsze w środę, przeważnie w różnych miejscach: dwa poprzednie odbyły się w TCNJ w Ewing oraz w HCCC w Jersey City) są bardzo... cybernetyczni. Ich sposób myślenia jest z reguły pozbawiony fantazji, są bardzo wyrachowani i szablonowi. Tacy kurna niemieccy. Od laptopow i innych informatycznych gadżetów nie oderwałaby ich chyba nawet Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną albo Reese Witherspoon w bikini. Dlaczego właśnie Reese? Bo jest podobna do Mojej Żony Ali. Any more questions?!? I thought so... ;-)

Wracając do spotkania, to tym razem odbyło się ono w pięknym, zadrzewionym campusie uniwersytetu Farleigh Dickinson w Madison. Naprawdę, nie można było wybrać lepszego miejsca na letnie spotkanie... Wjeżdżając na teren uczelni poprzez bramę, mijając uroczy mostek i całe połacie zieleni pomyślałem sobie co ja jeszcze robię w Bloomfield??? Jak to się stało, że 9 lat po skończeniu tej uczelni jako student wciąż tam jestem? Chyba muszę robić coś nie tak... Ale z drugiej strony ta nudna i pozbawiona kolorytu uczelnia w Bloomfield zawsze wyciągała mnie z tarapatów. Najpierw przyjęła mnie do swojego żackiego grona, mimo iż w Union County College byłem zawieszony w prawach ucznia
na pół roku za rzekome zrzynanie na egzaminach końcowych (opowieść na kiedy indziej, powiem tylko tyle, że naprawdę byłem niewinny). Im to nie przeszkadzało, a być może nawet nie zwrócili na to uwagi, bo na mojej aplikacji zmieniłem "trochę" moje dane osobowe podając "Moczerniuk" jako imię a "Tomasz" jako nazwisko. Komputer nie miał więc żadnych obiekcji, a ja po jakimś czasie sprostowałem dane i wszystko było cacy. Może nie do końca fair, ale potem odwdzięczyłem się mojemu wybawcy z nawiązką. Byłem przecież ich poster boy, chłopcem z plakatu, studenckim ambasadorem. Grałem w piłkę w akademickiej drużynie (ostatni rok nawet jako kapitan), przewodniczyłem różnym organizacjom studenckim, jeździłem na spotkania i konferencje dzielnie reprezentując moją szkołę. A na koniec zostałem niespodziewanie mianowany do wygłoszenia przemowy na swoim własnym absolutorium. Niespodzianka wynikała z faktu, że dowiedziałem się o tym odpoczywając w andaluzyjskim słońcu, podczas mojego "semester abroad" w Hiszpanii. Według moich obliczeń wynikało, że przede mną jeszcze pół roku nauki, ale skoro szkoła wzywa to trzeba graduować! Wsiadłem więc w samolot, wróciłem do Jersey, wygłosiłem płomienną mowę p.t. "Veni, Vidi, Vici" i zostałem absolwentem Bloomfield College Anno Domini 1999. Znowu temat na osobny post. Jeśli kogoś to zainteresuje ;-)

Bloomfield znowu przyszedł mi w sukurs w 2001 roku. Działo się to po tym jak
Snickelways - moja ukochana, nowojorska firma e-commerce, dla której pracowałem przez 4 lata i którą niejako tworzyłem - zbankrutowała. 6 miesięcy spędziłem wtedy na "clintonówce" (odpowiednik polskiej "kuroniówki") rozpamiętując lata świetności Snickelways (hossa Dot-Com'ów) i doprowadzając do stanu używalności zakupiony do spółki z ojcem dom. Kiedy z powrotem zacząłem wysyłać CVki tu i tam, okazało się, że nikt już nie chce zapłacić mi 60 tys baksów na rok. Ba, nawet obniżenie tego pułapu nie zdało się na nic. Rynek pracy był dosłownie zalany przez grafików komputerowych/sitebuilders/web designerów. Snickelways, a właściwie to co nas spotkało, nie było pojedynczą historią. A potem przyszedł 9-11, co jeszcze bardziej pogłębiło "e-work related" kryzys w Metropolitan Area. Ale żyć i zarabiać trzeba było, więc zdecydowałem się na podjęcie pracy w Bloomfield jako adiunkt. Byłem tam wykładowcą kursów CAT 102 (Introduction to Creative Arts and Technology) oraz CAT 103 (Intro to Computer Graphics). Dawało mi to w sumie 12.5h lekcyjnych na tydzień, dzięki czemu moje zarobki były zbliżone do tych z czasów "clintonówki". Praca dawała mi naprawdę mnóstwo satysfakcji, odkryłem w sobie "gen belfra" i poczułem radość z dzielenia się z kimś swoją wiedzą i swoimi doświadczeniami. Cieszyła mnie kreatywność moich podopiecznych, ich postępy, ich otwieranie się na myślenie "outside the box". Jedyne czego mi brakowało to niezbędnych świadczeń socjalnych, które przysługuja pracownikom zatrudnionym na cały etat, a było to szczególnie ważne dla człowieka mającego w perspektywie żeniaczkę z młodą, atrakcyjną, podobną do Reese Witherspoon góralką. Benefits package dostałem później w agencji reklamowej Turnaround, gdzie w końcu, po 13-miesiącach znalazłem pracę, ale to właśnie dzięki Bloomfield przetrwałem ten trudny okres w moim życiu, kiedy to najpierw kwestionowałem wszystko wokół a na końcu i samego siebie też.

Teraz jest podobnie. Po powrocie do Stanów nie miałem pojęcia jak będzie ze znalezieniem pracy. Ale byłem wieeeeelkim optymistą. Myślałem sobie: "Nowy Jork, 8 milionów mieszkańców, ileś tam setek agencji reklamowych/interaktywnych - na pewno znajdzie się tam
miejsce dla mnie". Tym bardziej, że praktycznie pierwszy mój kontakt z potencjalnym pracodawcą o mały włos nie zakończył się sukcesem. Firma w Princeton, prekursor w interaktywnej telewizji internetowej, oferowała mi pozycję Art Directora oraz zarobki w wysokości 75k na rok. Ale 3 rozmowy kwalifikacyjne później i po 3 tygodniach pertraktacji telefonicznych uległem w finale komuś, kto "współpracował z nimi w przeszłości" (bull-shit!). Ale nawet ta porażka mnie nie zniechęciła. Byłem przekonany, że wkrótce znajdę coś fajnego, najlepiej oczywiście na Manhattanie. W jak wielkim byłem błędzie okazało się 3 miesiące później. Znowu wysyłałem po 50 CV dziennie, pisałem mejle do moich znajomych oraz znajomych-znajomych, ale telefon milczał jak zaklęty. Aż w końcu przyszła wiadomość od J.T.: "W Bloomfield College potrzebny jest Webmaster. Może się nad tym zastanowisz?" Zastanowiłem się i ... reszta jest historią. Znowu tutaj. I to już od 7 miesięcy. Może i za długo, ale przecież nie samą nudą człowiek żyje ;-). Dlatego patrzę też i na plusy: odległość do domu (nieco powyżej 6 mil, czyli 10 kilosów - dojazd autem zajmuje mi ok kwadransa, rowerkiem pół godziny, a biegiem 55min - tak, tak, czasem sobie jogguję do chatki dla zdrówka!), brak bezpośredniego przełożonego (nikt mi nie "bręczy", mam wielką swobodę kreatywną i sam organizuję sobie czas pracy), mam stały kontakt z Polską (skype, gg, onet, zetka, trójka, sopcast) - tego nie można przecenić. Wiem, że w razie czego mogę wziąć dzień wolny, aby np. zająć się Idką, albo pojechać coś załatwić z Moją Żoną Alą. Benefity też są w miarę spoko (już wykorzystałem moje dwa koła na dentystę!), chodzę na uczelnianą siłownię, a atmosfera - mimo iż nie przypomina Snickelways czy JUST - jest naprawdę znośna. Moi współpracownicy pochodzą z działu Rekrutacji: młodzi ludzie, w większości zaraz po szkole, albo dla których jest to druga praca i nawet jeśli nie należą do MENSy, to na pewno też nie są rozwielitkami czy pantofelkami ;-) Nie mamy wspólnych tematów, bo dla nich najważniejsza jest liczba studentów, którzy zdecydowali się na kontynuowanie swojej edukacji właśnie w Bloomfield. Jeżdżą na różne imprezy typu Career Fairs, organizują kolejne (np. Open House) i tym właśnie żyją. A ja siedzę sobie samotnie w moim Oval Office i nikomu nie zawadzam. I vice versa. I tak jest dobrze. Dlatego też pewnie nie dostaję zaproszeń na Happy Hour (sporadyczne alkoholowe imprezy, podczas których świętuje się np. co pięćsetnego, nowo przyjętego studenta), ale też szczerze powiedziawszy nie brakuje mi tego. O 4:30 po południu zwijam manatki i myślami już jestem przy Idusi i Mojej Żonie Ali. I tak jest codziennie, od 7 miesięcy. W sumie więc nie mam na co narzekać, oprócz tej piekielnej nudy. Bo jak się nic nie dzieje (nie ma wirusów czy ataków hakerów) - a tak właśnie jest w okresie wakacyjnym - to można serialnie ześwirować z braku zajęcia. Dobrze, że odgrzebałem w sobie ten "gen gryzipiórka", więc będę pisać dopóki mógę!

Myślę, że ten okres jest znowu przejściowy. Że Bloomfield znowu pomoże mi odczekać ten trudny okres i jakoś gdzieś znowu się wypromuję. Gdzie? To się okaże, bo zaczynam mieć nowe pomysły na życie. Ale o tym kiedy indziej, bo na zegarze 4:30... A miałem pisać o weekendzie... No nic, there's always tomorrow ;-)

4 komentarze

klopsiu pisze...

dobrze jest Cie poczytac przed snem:-)pozdro dla calej rodzinki:-)
klopsik

PT Sport pisze...

Dzienks Klopsik! Dobrej nocy, a jak sie wyspisz to daj znac co u Ciebie, ok? pozdroooooookemot74

Avec pisze...

Jednak nuda działa na ciebie twórczo:-) pisz więcej

PenelasiaCruz pisze...

Tom swietny jest ten Twoj 'gen gryzipiorka'.... masz niesamowita lekkosc piora ;) a i czyta sie swietnie!!! :D pozdro ze slonecznej dzis Polski;]

Obsługiwane przez usługę Blogger.