SPORT, WYWIADY, POLONIA

Ewelina Kobryn: Nie jestem Gortatem w spódnicy!

Koszykarska liga WNBA wchodzi w decydującą fazę. Do rozpoczynających się w 27 września playoffs zakwalifikowało się 8 drużyn, wśród których jest Seattle Storm z naszą Eweliną Kobryn w składzie. W najlepszej lidze świata Polka występuje już drugi rok i choć tęskni za Polską to ma nadzieję, że i w przyszłym sezonie też zagra za oceanem. 

Jesteś czwartą polską koszykarką, która występuje w najlepszej koszykarskiej lidze świata. Czy miałaś jakieś obawy przed wyjazdem za ocean?

E.K.: Nie, takie obawy zostały rozmyte, gdyż wcześniej startowałam w campie organizowanym przez Washington. Nie było więc natychmiastowego “wejścia w ligę”. Miałam czas na psychiczne przygotowanie i po roku dostałam się do silnej drużyny Seattle Storm. Na pewno więc wielkich obaw nie miałam, tym bardziej, że było to spełnienie moich marzeń.

Wcześniej o pozyskanie Twojej osoby starano się w Nowym Jorku. Dlaczego nie grasz dla Liberty?

E.K.: Na początku w Wielkim Jabłku oferowano mi pełen angaż i zgodę na wyjazd do Polski na Mistrzostwa Europy. Gra w tej imprezie była dla mnie priorytetem i innej możliwości w ogóle nie brałam pod uwagę. Jednakże w USA akurat sezon był w pełni i chcąc zatrzymać mnie w Stanach władze klubu z Nowego Jorku wycofały się ze swoich obietnic. Postawiłam na swoim, dlatego wtedy zrezygnowano ze mnie, ale po mistrzostwach otrzymałam od klubu z Nowego Jorku kolejną propozycję. Jednak w tym samym czasie zgłosił się po mnie sam mistrz WNBA Seattle Storm. Wybrałam więc tamten kierunek, nie ze względów finansowych, bo tutaj – w porównaniu do NBA - dużych pieniędzy się nie zarabia, ale nie chciałam dwa razy wchodzić do tej samej rzeki.

Czy fakt, że jesteś tutaj polskim rodzynkiem dodatkowo Cię mobilizuje?

E.K.:Wiem, że sporo ludzi obserwuje moje poczynania w Seattle, dlatego staram się postępować ściśle według wskazówek trenera i jak najlepiej wykorzystać mój czas. Zdaję sobie sprawę, że jestem autorytetem i wzorem do naśladowania może nie dla młodszej grupy polskich koszykarek. One patrząc na moje osiągnięcia mogą uwierzyć w to, że gra w WNBA jest w ich zasięgu.

To jest Twój drugi sezon w USA. Masz 30 lat, jesteś doświadczoną zawodniczką. Czego nauczyłaś się w WNBA?

E.K.: Na pewno wiele, począwszy od podejścia do treningów i wykonywanego zawodu. Koszykówka w USA to coś więcej niż sport. To styl życia. Tutejsze zawodniczki rodzą się z piłką w ręce i mają to we krwi. Robią wszystko i pracują bardzo ciężko, aby osiągnąć sukces. Nam Europejkom takie emocjonalne podejście na początku wydawało się zabawne, ale potem nabrałyśmy podziwu dla profesjonalnego podejścia mentalnego, przygotowania fizycznego i wysiłku, który wkładają w grę.

Niektóre z zawodniczek z ligi WNBA znasz jeszcze z czasów kiedy grałaś w Wiśle Kraków. Czy i w Polsce prezentują one podobny poziom?

E.K.: Miałam przyjemność gry z kilkoma gwiazdami, których nie sprowadza się do Polski, aby grały na pół gwizdka. W zespołach, w których występują w całej Europie są filarami i liderkami. Ich przygotowanie fizyczne i mentalne przydaje się w najtrudniejszych momentach, kiedy potrafią wziąć ciężar gry na swoje barki i spełnić pokładane w nich oczekiwania.

Zostałaś zawodniczką Storm rok po tym jak w Seattle świętowano drugie w historii klubu mistrzostwo. Sezon 2011 miałyście przyzwoity, ale w tym roku spisujecie się poniżej oczekiwań. Jaka jest tego przyczyna?

E.K.: W pierwszej części sezonu największym problemem była kontuzja naszej gwiazdy Lauren Jackson. Poza tym z mistrzowskiego składu zostały tylko cztery dziewczyny, dlatego na początku brakowało nam zgrania. Potem było lepiej - zanotowałyśmy m.in. passę siedmiu zwycięstw z rzędu. Teraz też czekaliśmy na skompletowanie składu po olimpiadzie i drobnych urazach.

Jednak po olimpijskiej przerwie dalej gracie słabo. Mimo to 9 września zapewniłyście sobie dziewiąty z rzędu awans do playoffs. Wygląda na to, że tam spotkacie się z Waszym najgroźniejszym rywalem, którego trener Brian Agler za wszelką cenę chciał uniknąć?

E.K.: Na dzień dzisiejszy to właśnie jak wspomniałeś Minessota jest stawiana w roli faworyta do obrony tytułu mistrzowskiego, gdyż na przełomie całego sezonu prezentowała wysoki i równy poziom gry. Grać przeciwko tej drużynie jest szalenie trudno, ale raz potrafiłyśmy z nimi wygrać i mam nadzieję, że w I rundzie playoffów zagramy 2 fantastyczne mecze przeciwko Lynx i wejdziemy do finałów konferencji czego sobie i drużynie szczerze życzę.

Na pewno dużo będzie zależeć od Lauren Jackson, która na igrzyskach była chorążym w ekipie Australijskiej. Z Londynu wróciła z brązowym medalem i olimpijskim rekordem w ilości zdobytych punktów. Lauren – podobnie jak Ty - gra jako środkowa i w Seatle jesteś jej dublerką. Jak wiele brakuje Ci, aby wyjść z jej cienia?

E.K.: Lauren to wspaniała koszykarka z wielkim bagażem doświadczeń. Ja mam ich wiele, ale ona ma jeszcze więcej. Jest podporą naszej drużyny i niekwestionowaną liderką. Jej wartość podkreśla fakt, że ma podpisany mulitiyear contract (z reguły zawodniczki otrzymują kontrakty na jeden sezon – przyp. TM). To dzięki niej Seattle ma na koncie dwa tytuły mistrzowskie. To jest jej miasto, jej klub, wszyscy ją tutaj kochają. Dlatego wyjście z jej cienia jest raczej niemożliwe. Podobnie rzecz się miała z Marcinem Gortatem, kiedy w Orlando nie mógł wyjść z cienia ikony klubu Dwighta Howarda. Są pewne rzeczy, osoby, sytuacje, których nie da się przeskoczyć. Ja - podpisując kontrakt - wiedziałam co mnie czeka i pogodziłam się z tym, że jestem zmienniczką wspaniałej Lauren Jackson.

Trafna uwaga, a skoro już o Marcinie Gortacie mowa to macie więcej podobieństw: gracie na pozycji centrów, jesteście opokami kadry narodowej i występujecie w USA. Czyli jesteś Marcinem Gortatem w spódnicy?

E.K.: Ludzie szukają różnych porównań. Mi one nie przeszkadzają, choć akurat za takim nie przepadam. Bo dlaczego na przykład nie nazwać Marcina - którego nie znam osobiście - Eweliną Kobryn w spodniach? (śmiech)

Wróćmy na chwilę do Olimpiady i koszykarskich zmagań. Czy coś Ciebie tam zaskoczyło?

E.K.:Najbardziej rzuciło się w oczy to, że powiększył się dystans pomiędzy Stanami i całą resztą. Amerykanki są niedoścignione i dla innych - np. Francuzek - znalezienie się w finale było życiowym sukcesem. Wydaje się, że tę pasję i talent Amerykanki wyssały z mlekiem matki. Taki stan rzeczy będzie trwać dopóki w Europie nie zmieni się mentalność i tryb szkolenia. My kochamy futbol, a tutaj religią jest basketball. Mam nadzieję, że przyjdzie taki okres, kiedy zarówno w męskiej jak i żeńskiej odmianie tego sportu znajdzie się jakaś drużyna, która zagra ze Stanami jak równy z równym. Może już na następnej olimpiadzie?

W Londynie najbliżej były Australijki, które w półfinale uległy Amerykankom, ale w nieznacznych rozmiarach. W meczu tym zmierzyły się dwie Twoje koleżanki z drużyny: wspomniana wcześniej Lauren Jakcson i Sue Bird. Komu kibicowałaś?

E.K.: Wiadomo, że będąc w Stanach przechodzi się na stronę większości, a ta kibicowała Amerykankom. Chociaż tak naprawdę to nie miałam z góry upatrzonego faworyta. Po prostu chciałam, aby wygrał lepszy.

Na igrzyskach wszyscy zachwycali się wyczynem Liz Cambage, która wsadziła piłkę do kosza. Wcześniej w WNBA to samo zrobiła Lisa Leslie. Czy Ty też tak potrafisz?

E.K.: (śmiech) Były jakieś próby, ale jeszcze nie mogę powiedzieć, że potrafię "zadankować". Muszę nad tym jeszcze popracować (śmiech).

A dlaczego Polek znowu zabrakło na olimpiadzie?

E.K.:Szanse na awans pogrzebałyśmy podczas Eurobasketu, bo nie udało się nam wywalczyć awansu do turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk. Bardzo tego żałowałyśmy, bo to był nasz cel, w którego osiągnięcie mocno wierzyłyśmy. Jednak poziom naszej gry nie był wystarczający do tego, aby powalczyć o wyjazd na Olimpiadę. To boli, bo jak się patrzy na występy na igrzyskach np. Chorwatek czy Kanadyjek, z którymi wygrywałyśmy praktycznie cały czas to odczuwa się wielki niedosyt. Znamy swój potencjał, wiemy na co nas stać, ale nie potrafimy tego przenieść na parkiet.

Wspomniany Eurobasket odbył się w Polsce. W tym roku w podobnej imprezie wzięli udział piłkarze. Da się porównać te dwa czampionaty?

E.K.: Tak, ale tylko na starcie. W pierwszym meczu pokonałyśmy Niemki i atmosfera w katowickim Spodku była rewelacyjna. Wszyscy kibice cieszyli się równie mocno jak i my. Ale potem przegrywałyśmy mecz za meczem, dlatego nie miałyśmy powódów do tego, aby czuć się jak heroski. Może gdybyśmy osiągnęły zakładane minimum - czyli 5. miejsce gwarantujące udział w kwalifikacjach do IO - to mogłybyśmy poczuć się lepiej. Ale nie udało się i zamiast chodzić z głowami podniesionymi do góry musieliśmy spuścić je nisko i wracać do domu.

Skoro już o atmosferze mowa, to co możesz powiedzieć o warunkach panujących na trybunach podczas meczów WNBA?

E.K.:Trzeba przyznać, że podczas oprawy meczowej Amerykanie potrafią zrobić show angażując w to mnóstwo osób. Nawet my same czasem nie czujemy się główną atrakcją meczu. Każdy kibic ma swoją szansę na zaistnienie, bo organizowane są konkursy z nagrodami. Na pewno nikt kto przyjdzie na nasz mecz nie będzie narzekać na nudę.


A samo Seattle nie jest nudne? Podoba Ci?

E.K.: Miasto mi się podoba, pogoda też. Okres letni jest najbardziej przyswajalny, bo temperatura nigdy nie jest za wysoka. Zawsze czuje się świeżość w powietrzu, jest dużo zieleni, parków, wody. Jest gdzie spędzić wolny czas. Nie mogę na to narzekać. Cieszę się, że ten najfajniejszy okres czyli sierpień spędziłam właśnie w tym mieście.

A jak spędzasz wolny czas? Wydajesz pensję z WNBA szalejąc na zakupach?

E.K.: Okres przerwy olimpijskiej spędziłam podróżując po różnych pięknych miejscach w USA razem z siostrą, która przyleciała do mnie w odwiedziny. W Seattle też mamy plażę i góry no i fajne sklepy. Także jest gdzie spędzać wolny czas i wydawać pieniądze.

Z którą zawodniczką w Storm rozumiesz się najlepiej na boisku i poza nim?

E.K.:Raczej trzymam się Europejek: Abrasimowej i Walters, ale z Amerykankami też czasem coś gdzieś wyskoczymy.

Grałaś w Final Four Euroligi, jesteś wielokrotną Mistrzynią Polski, grasz w reprezentacji, w WNBA - to musi robić wrażenie. Czy czujesz się spełniona jako zawodniczka? Czy czegoś jednak brakuje?

E.K.: Na pewno chciałabym pojechać na Olimpiadę i zasmakować tej całej otoczki. Nie wiem czy będzie mi to dane, ale jeśli chodzi o dotychczasowe osiągnięcia to nie mogę nie być zadowolona. Mówiąc skromnie jest się bowiem czym pochwalić. (śmiech)

W czerwcowym wywiadzie dla jednej z gazet w Seattle przyznałaś, że każdego dnia wspominasz swoją mentorkę Małgorzatę Dydek. Jak wiele jej zawdzięczasz i kim była dla Ciebie Margo?

E.K.: To jest temat rzeka. Wspaniała duchem, wspaniała osobą. Kiedy dostałam kontrakt w Gdyni, ona ułatwiała mi i innym młodym zawodniczkom wejście do drużyny. Zawsze służyła pomocą i dobrą radą. Nie przesadzam mówiąc, że była wspaniałym sportowcem, który chętnie współpracował z innymi. Cóż można więcej powiedzieć? Same superlatywy.

Ile lat zamierzasz grać w USA i czy na zakończenie kariery chciałabyś wrócić do Polski i zagrać jeszcze w jakimś klubie w Polsce?

E.K.: Kontrakt mam podpisany tylko na ten sezon. Po jego zakończeniu będę musieć starać się o jego przedłużenie. Mam nadzieję, że uda mi się to osiągnąć, aczkolwiek przede mną także kolejny ciężki sezon w Europie, więc zobaczymy jak będzie ze zdrowiem i formą w przyszłym roku.

Tęsknisz za Polską?

E.K.:Jestem Polką i odczuwam sporą tęsknotę za krajem. Najbardziej tęsknię za przyjaciółmi i "polską" swobodą. Ale wyjeżdżając za granicę trzeba się liczyć z tym, że nie będzie jak u siebie.

Musisz więc być twarda, bo w WNBA też nie jest lekko. Mimo wszystko nie przestajesz być kobietą - przed meczem nakładasz tusz na rzęsy i malujesz paznokcie?

E.K.:Każda kobieta dba o upiększenie swojego wyglądu, tylko jedna potrzebuje tego bardziej niż drugie. Ja zawsze pod ręką mam tusz do rzęs (śmiech). Tak na poważnie to dbanie o wygląd i malowanie paznokci to rzecz nabyta. Na parkiecie trzeba pokazać nie tylko swój talent, ale i pięknie się prezentować.

Rozmawiał: Tomek Moczerniuk
Zdjęcia: Neil Enns/Storm Photos

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.