SPORT, WYWIADY, POLONIA

Rosja 2018: Tata na Mundialu


Kiedy oznajmiłem wśród znajomych i rodziny, że jadę na Mundial do Rosji wszyscy mi gratulowali i życzyli powodzenia. Kiedy powiedziałem, że zabieram ze sobą syna i córkę... z tym już było różnie. Okazało się jednak, że był to strzał w dziesiątkę. Mimo iż drużyna Polski rozegrała z Senegalem słaby mecz to moja osobista drużyna spisała się na medal.


Za piłkarską reprezentacją Polski jeżdżę już od 2006. Najpierw był Mundial w Niemczech, potem dwa mecze w Austrii podczas Euro. W 2012 miałem zaszczyt komentowania poczynań ekipy Franciszka Smudy na żywo w charakterze dziennikarza. Wreszcie w 2016 w loterii wylosowałem wejściówki na spotkanie Polska – Ukraina. Do Marsylii jeszcze pojechałem sam, ale mój siedmioletni wówczas syn Antek wymusił na mnie obietnicę, że jeśli w biletowej loterii do MŚ 2018 fortuna się do mnie uśmiechnie to nie ma bata, że on ze mną nie jedzie.

Email z treścią potwierdzającą wylosowanie biletów na mecz Polska – Senegal przyszedł w lutym – miesiącu Antka urodzin. Radości było co niemiara, kiedy podczas dmuchania świeczek na torcie wyznałem mu, że przynajmniej jedno z jego marzeń spełni się już wkrótce. Do kapitana ekipy i mózgu drużyny w mojej skromnej osobie i rasowego napastnika Antka, dołączyła Ida, 12-letnia ostoja defensywy. Czwarty bilet kilkakrotnie zmieniał właściciela, ale w końcu – na zupełnie wariackich warunkach – bramkarzem został Paweł, kuzyn mojej małżonki.

Do Moskwy udaliśmy się bezpośrednim lotem w poniedziałek o 1:00 nad ranem. Dzieciaki nie narzekały, bo przecież dla nich wakacje rozpoczęły się kilka dni wcześniej. Zdawały sobie też sprawę, że za kilkadziesiąt godzin będziemy zdzierać gardła za biało-czerwonych z trybun moskiewskiego Spartaka. Mimo ekscytacji podróżą kilka minut po starcie chrapały już głośno i śniły o golach Lewandowskiego i asystach Zielińskiego. Ja natomiast zastanawiałem się czy dam radę okiełznać ich niespożyte zasoby energii w obcym przecież kraju oraz czy uda mi się zapewnić im zarówno niezapomnianą porcję wrażeń jak i bezpieczeństwo, co było dla mnie priorytetem.


Na Szeremietiewie zameldowaliśmy się późno, w naszym hotelu jeszcze później. Jechaliśmy tam autobusem, potem metrem z jedną przesiadką przyglądając się zarówno zaskaująco "polskim" krajobrazom jak i słowiańskim twarzom spracowanych Rosjan. Kolację zjedliśmy w biegu, na schodach słynnego Dworca Leningradzkiego otoczeni wracającymi z pracy Moskwianami oraz w towarzystwie powoli kryjącego się za olbrzymim gmachem Pałacu Kultury słońca. Dzieciaki z wypiekami na twarzy chłonęły inność rosyjskiej metropolii: z ogromem jej budynków, zakorkowanymi ulicami i pięknie śpiewną gwarą tłumu. Nie były jednak przestraszone. Mimo iż w tym momencie byliśmy kawał drogi od domu, moja obecność wystarczała im do tego, aby witać Moskwę z otwartymi ramionami.

Nazajutrz zerwałem ich z łóżek o 1:30 w nocy czasu nowojorskiego. Nie było utyskiwań, bo przecież ranga tego wtorku była wyjątkowa: mecz Polski z Senegalem. Kiedy stali przed lustrem i nakładali na siebie biało-czerwone koszulki po raz pierwszy tego dnia zakręciła mi się łza w oku. Przypomniał mi się rok 1982, gdy gdzieś na podwórku podgorzowskiej Witnicy – będąc niemal w wieku Antka - trzymając pod pachą niesamowicie zużytą futbolówkę słuchałem relacji radiowej z Mundialu w Hiszpanii. Wówczas o naocznym oglądaniu kadry Polski na imprezie mistrzowskiej mogłem tylko pomarzyć. Kiedy marzenie stało się faktem zdałem sobie sprawę, że teraz chcę mieć przy sobie moich bliskich, aby razem z nimi móc dzielić te piękne i jedyne w swoim rodzaju chwile. Wyjeżdżając do Moskwy moim największym pragnieniem było, aby moje polonijne dzieci, które raczej niechętnie chodzą do polskiej szkoły, mogły poczuć moc intonowanego przez tysiące fanów biało-czerwonych polskiego hymu. Aby mogły przekonać się dlaczego biało-czerwone kolory i naszego orła Bielika należy traktować z dumą i honorem.

Drogę na Plac Czerwony znowu pokonaliśmy metrem, które w Moskwie funkcjonuje naprawdę świetnie i które – w niektórych przypadkach – bardziej przypomina okazałe muzea niż stacje komunikacji publicznej. Jest też bardzo czyste, co zauważyły dzieci. Spodobało im się także to, że bilet na mecz upoważniał do darmowej przejażdżki. Już w wagonach przyglądały się cyfrowym monitorom, które pokazywały lokalne wiadomości Moskwa 24. Najważniejszymi z nich były oczywiście te, dotyczące toczącego się mundialu, bo niemal każdego dnia rozgrywany był tam jakiś mecz. Stolica Rosji gościła już Argentyńczyków, Niemców i Meksykanów, a dzień po Polsce na stadionie Spartaka zaprezentował się Cristiano Ronaldo i spółka. Mnie natomiast zadziwił brak... wsparcia dla kadry Rosji. W 2012 podczas „polskiego” Euro z każdego balkonu wisiała flaga, a mali chłopcy z mamami za rękę szli do sklepu odziani w trykoty z "dziewiątką" Lewandowskiego na plecach. Tutaj, mimo iż mecz Polski z Senegalem kończył zmagania pierwszej tury rozgrywek grupowych, ogólnonarodowe wsparcie dla Sbornej było naprawdę mizerne i na próżno było szukać osób odzianych w koszulki Dziuby, Akinfiejewa czy Dzagajewa.

Plac Czerwony wywarł na dzieciach spore wrażenie. Zazwyczaj niechętna do pozowania Ida co chwila pstrykała sobie „selfie”, albo prosiła, abym skierował obiektyw w jej stronę. Równie wielki efekt wywarły na nich także pyszne lody na deptakowej ulicy Nikolskoja, ale najważniejsze dopiero miało nadejść. Od napotkanej rozśpiewanej grupy polskich kibiców dowiedzieliśmy się, że o 13 planowany jest przemarsz kibiców z Placu Czerwonego na stację metra Łubianka. Stamtąd już razem, całą grupą mieliśmy udać się na stadion. Z jednej strony bałem się o ich bezpieczeństwo w wielkiej i hałaśliwej ciżbie, ale z drugiej wiedziałem, że takie przeżycie będzie nie do ogarnięcia. Pomalowaliśmy sobie flagi na policzkach, złapałem je mocno za ręce i lekko pociągnąłem na miejsce spotkania.

To, co wydarzyło się w przeciągu następnych kilku godzin przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Plac Czerwony został tego dnia przemianowany na Plac... Biało-Czerwony, bo naszych kibiców było tam po prostu całe morze. Mimo strasznego tłoku udało nam się dotrzeć do samego środka, gdzie prowadzeni przez dwóch utalentowanych wodzirejów z tubami fani chóralnie śpiewali Kalinkę i bawili się w... Jedzie Pociąg z Daleka. Na początku Antek i Ida przyglądali się wszystkiemu z lekką konsternacją, ale po chwili już kucali i skakali jak ubrany w sowiecką, kapitańską czapkę wodzirej im nakazał. W pewnym momencie dostrzegł ich reporter TVN24, który wyraźnie zdziwiony obecnością najmłodszych w takim tłumie zagadnął mnie czy ciężko podróźuje się z dziećmi na Mistrzostwa Świata. Odpowiedziałem, że ciężko to było do wczoraj, ale dziś liczy się tylko zwycięstwo Polski. Zaraz potem zorientowałem się, że faktycznie w kategorii rodziców-kibiców byłem raczej osamotniony.

Przemarsz na stację był jeszcze lepszy. Znów pokonaliśmy go w samym sercu „młyna”, zaraz obok zagrzewającego do śpiewu bębniarza. Tłumy gapiów zrobiły nam szpaler i nagrywały komórkami chóralne „Polska, Biało-Czerwoni”, „Tańczymy Labada” i „Jeszcze tego lata Polska będzie mistrzem świata!”. Po raz drugi łzy pociekły mi po policzku, gdy tuż wejściem do stacji Łubianka zaśpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego.

Było duszno i gorąco, ale dzieciaki były mega dzielne. Rzecz jasna dbałem o ich nawodnienie oraz o to, aby choć na chwilę schroniły się w cieniu przy okazji postojów. Podczas jednego z nich wzruszył mnie gest rosyjskiego robotnika, który widząc siedzącego na betonie Antka podłożył mu pod siedzenie swoją kurtkę. Zaraz potem wzuszył mnie Antoś, który odpowiedział robotnikowi: Spasiba.

Czułem, że moja misja się spełnia. Cieszyło mnie to, że mimo absolutnego braku komfortu prą do przodu zafascynowani chęcią bycia w samym centrum wydarzeń. Ich oczy iskrzyły od emocji, co cieszyło mnie jeszcze bardziej. Bakcyl patriotyzmu, nawet jeśli tylko w wydaniu kibicowskim, został w połowie połknięty. Wiedziałem, że całość dokona się na stadionie.

Na Otkrytje Arena dotarliśmy zdzierając gardła zarówno w metrze jak i już pod samym stadionem. Dzieciaki poczuły głód, dlatego z niechęcią oddaliliśmy się od grupy i sforsowaliśmy kołowrotki, przez które pozwolono przemycić nam nawet napoje. Na naszych miejscach, usytuowanych z prawej strony za bramką Szczęsnego, pojawiliśmy się kilkadziesiąt minut przed spotkaniem. Był więc czas na posiłek, zregenerowanie sił oraz rzecz jasna pamiątkowe fotki.

Stadion powoli się zapełniał. Na 30 minut przed pierwszym gwizdkiem wiadomo było, że to znów będzie biało-czerwone królestwo. Jakby na potwierdzenie tej tezy z głośników poleciała Bałkanica, którą nasi kibice zaśpiewali tak gromko, że podobno słychać ich było w Kazaniu, gdzie Polska gra swój drugi mecz. Wreszcie nadszedł moment w którym nasi piłkarze wyszli na murawę. Dziś już wiadomo, że oni nie byli gotowi do walki, ale kibice jak najbardziej. Ciarki przechodziły słysząc każdy doping ("Gramy u siebie, Polacy gramy u siebie!!!!), każde skandowanie nazwisk i każdą zwrotkę chóralnych śpiewów. Podczas hymnu ukradkiem (żeby ich nie speszyć) spojrzałem na Antka i Idę. Moje polonijne dzieci z wypiekami na policzkach i błyskiem w źrenicach śpiewały Mazurka Dąbrowskiego trzymając nad głową biało-czerwony szalik. Znów mocno zaszkliły mi się oczy.

O meczu pisać nie będę, bo raz, że napisano już o nim wszystko, a dwa, że po prostu nie warto. Polscy piłkarze zawiedli nas wszystkich. Duma i przedmeczowo-bojowe nastawienie nas, kibiców, gasło z każdym niecelnym podaniem Milika i każdą stratą piłki Rybusa. W pewnym momencie nasza sfrustrowana trybuna zamiast „Do Boju Polsko” ryknęła coś, czego akurat moich dzieci nauczyć nie chciałem. Ciszy i konsternacji jaka zapanowała po drugim golu dla ekipy z Afryki nie sposób opisać. Wszyscy - włącznie z Idą i Antkiem - łapali się za głowy, lub trzymali twarze w dłoniach. Odżyły wspomnienia z Gelsenkirchen i Klagenfurtu, gdzie kończyło się marszem milczenia po 0:2 dla rywali.

Gol Krychowiaka przerwał trwającą 44 lata (!) passę mundialowych meczów otwarcia bez bramki dla Polaków i wprawił nas w chwilową tylko euforię, bo na wyrównanie zabrakło zarówno czasu jak i koncepcji. Piłkarze reprezentacji nie dostroili się do poziomu kibiców, którzy w pośpiechu opuszczali stadion. Na twarzach moich dzieci malowały się już nie tylko barwy Polski, ale i spore rozczarowanie. Jednak z ich postawy mogłem być tylko dumny, bo wiedziałem, że poczuły co to jest być Polakiem. Otrzymały piękną lekcję patriotyzmu, jakiej żadna polonijna szkola im po prostu nie jest w stanie zapewnić. Do hotelu wracaliśmy znów mocno trzymając się za ręce i - miast spekulując po porażce - wybiegając myślami w przyszłość. Tego czy w niedzielę nasi reprezentanci zagrają lepiej nie wie nikt. Ja natomiast wiem, że być może lekko szalony pomysł z zabraniem dzieci na mundial okazał się być mistrzostwem świata. Bo one naprawdę spisały się na krążek z najcenniejszego kruszcu.

Moskwa, 19 czerwca, 2018

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.