SPORT, WYWIADY, POLONIA

NBA Draft 2017: Collins w Portland, NBA (na razie) nie dla Karnowskiego

Wysocy, przystojni, atletyczni młodzieńcy w idealnie skrojonych, kosztujących krocie garniturach. Gratulacje, całusy i klepanie po plecach od najbliższych. Świetnie technologicznie przygotowana scena i wielki, typowo amerykański show na trybunach. Tak wyglądał tegoroczny nabór do najlepszej koszykarskiej ligi świata, który w czwartkowy wieczór odbył się w Barclay's Center na Brooklynie. 

Przygoda z NBA Draft 2017 zaczęła się dla mnie w autobusie podstawionym pod hotelem Grand Hyatt, gdzie zakwaterowana była cała 20. najwyżej sklasyfikowanych graczy, którzy zdecydowali się na zgłoszenie swojego akcesu do tegorocznego naboru. Przed budynkiem, który znajduje się przy 42 ulicy i Lexington Ave, roiło się od fotografów i fanów koszykówki, którzy chcieli pstryknąć pamiątkową fotkę Markelle Fultzowi, Lonzo Ballowi czy Jasonowi Tatumowi - zawodnikom, którzy według fachowców plasowali się w czołowej trójce przedwyborczych rankingów.

Wygodny i klimatyzowany autokar miał zabrać dziennikarzy i osoby z najbliższej świty młodych koszykarzy do areny Barclay's Center na Brooklynie. To właśnie tam z niecierpliwością czekały rzesze fanów na to, kto dołączy do ich ukochanej drużyny i zostanie kolejnym gwiazdorem lub też... zmarnowaną nadzieją. Bo koszykarski świat NBA ma swoje legendy i bożyszcza, ale i sporą grupę talentów, które nie radzą sobie z wymagającym i pełnym wyrzeczeń życiem zawodowego sportowca. To zresztą tyczy się nie tylko basketu, ale niemal wszystkich profesjonalnych dyscyplin sportu.

Droga przez Manhattan dłużyła się, bo przedzieraliśmy się przez największe, popołudniowe korki. Za oknem przewijały się sceny skąpanego w letnim słońcu Nowego Jorku: chodniki wypełnione zabieganymi, podążającymi gdzieś obywatelami wszelakiej maści i pokroju i uliczne arterie z mrowiem aut, taksówek i innych pojazdów. Nie narzekałem, bo rzadko kiedy mam okazję przejechać się po Nowym Jorku autobusem, tym bardziej wśród osób, które tryskały wręcz dumą i pozytywną energią pochodzącą z faktu, że za kilka godzin ich bliscy staną się milionerami i odmienią losy całej rodziny.

Przed Barclay's Center też roiły się tłumy. W oczy rzucali się przede wszystkim fani Boston Celtics ze swoimi zielonymi koszulkami oraz mieszkający w Filadelfii kibice 76ers, którzy przybyli na Brooklyn, aby wesprzeć swoją drużynę, której przypadł w udziale numer jeden tegorocznego draftu. Spora kolejka ustawiła się przed wielkimi literami tworzącymi napis DRAFT 2017 zachęcającym do uwieczniania wiekopomnej chwili na fotografii.


Odebrałem wejściówkę prasową, pamiątkową przypinkę, ręcznik i kupon na posiłek i udałem się na swoje miejsce. W hali panował przenikliwy chłód, dlatego pogratulowałem sobie, że zabrałem ze sobą marynarkę, a ręcznik od razu powędrował mi na kolana. Niemal od razu w oczy rzuciła mi się efektowna scena z elektronicznymi wyświetlaczami tworzącymi imponującą, futurystyczną całość. W jej samym centrum stała cała 20-stka zawodników, którzy prognozowali byli do wyboru w czołówce pierwszej rundy. Pozowali do fotek niczym młodzi bogowie, podekscytowani, szczęśliwi, ale i lekko zdenerwowani, bo oczy całego basketowego świata zwrócone były właśnie na nich.

Tuż pod sceną znajdowały się stoliki, przy których siedzieli bliscy sportowców: rodzina, przyjaciele, towarzyszki życia w eleganckich kreacjach, trenerzy, agenci. Wszyscy ubrani stosownie do okazji, gotowi do udowodnienia swojej lojalności i sympatii i... wskoczenia na wyższą półkę poziomu życiowego. Nieco dalej znajdowały się stanowiska dla dziennikarzy oraz sceny należące do ekip telewizyjnych, na których ożywione dyskusje prowadzili m.in. byli koszykarze: Jalen Rose, Kenny Smith, Steve Smith czy Jason Williams. Transmisję z parkietu dla widowni prowadził Dennis Scott, który do krótkich rozmów zapraszał m.in. Chrisa Paula czy zawodniczkę Connecticut Sun Chiney Ogwumike. Na trybunach świeciła urocza Ally Love prowadząca rozmaite konkursy dla kibiców.

Właśnie te konkursy wzbudzały paradoksalnie najwięcej emocji. Za każdym razem kiedy na horyzoncie pojawiała się Ally z hostessami natychmiast wzmagał się tumult i kibice - niczym dzieci w przedszkolu na widok lodów - wyciągali w górę ręce i wydzierali sobie rzucane w ich kierunku pamiątkowe, sztampowe koszulki. Koszulki, które były przecież nieporównywalnie tańsze niż wejściówka na draft. No, ale nawet w USA darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda.

Sam draft był raczej nudny. Pierwsze kilkanaście picków odbyło się zgodnie ze scenariuszem - Markelle Fultz trafił do Filadelfii, Lonzo Ball do Los Angeles, a Jason Tatum do Bostonu. Z numerem 7. Chicago wybrali Lauri Markkanena, 20-letniego Fina, który jeszcze kilka miesięcy temu grał w akademickiej drużynie Arizona Wildcats. Następny wybór również dotyczył europejskiego importu, bo New York Knicks zdecydowali się dać szansę Francuzowi Frankowi Ntilikinowi. Zgromadzeni na hali fani nowojorczyków powitali 18-latka porcją mieszanych gwizdów i oklasków.

Z numerem 10. w drafcie wybrany został Zach Collins. 19-letni środkowy, który w ubiegłym sezonie był zmiennikiem Przemka Karnowskiego w Gonzadze trafił do Sacramento Kings (później na zasadzie wymiany zawodników przejęli jego Portland TrailBlazers - przyp. TM). Był to dopiero czwarty gracz Bulldogów w historii, który dostanie szansę gry w NBA dzięki tzw. lottery pick (Adam Morrison w 2006, Kelly Olynyk w 2013 i Domantas Sabonis w 2016). Następnym centrem w puli był Bam Adebayo - 19-latek z Kentucky Wildcats, który od jesieni będzie grać w Miami Heat. Z 16-tką Byki pozyskały Justina Pattona z Creighton, a pierwszą dwudziestkę zamknął Harry Giles z Duke University, którego nowym pracodawcą będą Królowie z Sacramento. W trzeciej dziesiątce znaleźli się Jarrett Allen z Texasu, który trafił do miejscowych Nets (#22), Litwin Anzejs Pasecnicks (#25, Orlando), Caleb Swanigan (#26, Portland), Toney Bradley (#28, Jazz).

Dlaczego wymieniam samych środkowych? Bo wśród 100. zawodników zgłoszonych do draftu był jeden Polak, Przemek Karnowski, który przez ostatnie pięć sezonów występował na tej pozycji w Gonzaga University. Nasz pochodzący z Torunia rodak odegrał kluczową rolę w drodze Zags do meczu o tytuł NCAA, który ekipa Marka Few przegrała z North Carolina Tar Heels. Reprezentant Polski przed draftem prezentował swoje możliwości w kilku klubach: m.in. w Denver, Orlando, Atlancie i Charlotte. To właśnie te kluby Big Shem wymienił jako miejsca, gdzie - jego zdaniem - pokazał się z jak najlepszej strony. W związku z tym, że na Florydę w 1. rundzie trafił Pasecnicks pozostało czekać, czy Charlotte (#40), Denver (#49, #51) oraz Atlanta (#41 i #60) zapiszą przy tych numerach nazwisko Polaka.

Po zakończeniu pierwszej rundy zakończyła się transmisja telewizyjna i hala powoli zaczęła świecić pustkami. Swoją pracę zakończyła też Ally Love. Zmieniły się także zasady - każda z drużyn nie miała pięciu lecz dwie minuty na ogłoszenie swojego wyboru. Niestety żadna z pięciu okazji nie poszła po naszej myśli, bo ostatecznie Przemek Karnowski nie trafił ani do Charlotte, ani do Denver. Nie zagra też w Atlancie, do której nazwisko ostatniego szczęśliwca wyczytano już po północy:
Niepowodzenie w drafcie nie oznacza dla Karnowskiego końca marzeń o NBA. Polak liczył się z tym, że mając do dyspozycji tylko dwa "picki" ciężko będzie którejś z drużyn zdecydować się na usługi 24-letniego środkowego. Co ciekawe z nr. 57 Brooklyn Nets wybrali Alexandra Vezenkowa, Bułgara, który przed draftem sklasyfikowany był na ostatniej, setnej pozycji wśród kandydatów. Tuż przed nim fachowcy uplasowali Karnowskiego, który teraz swojej szansy będzie upatrywać w występach w NBA Summer League.

Impreza się skończyła, ale dla wielu młodych sportowców zaczęło się Życie przez wielkie Ż. Nerwy puściły i przyszłe gwiazdy NBA już po chwili świeciły w zarezerwowanym wyłącznie dla nich lounge i specjalnej, luksusowej kantynie, do której dostęp mieli tylko bliscy i towarzysząca im świta. Tam właśnie każdy z graczy mógł sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z rodziną wykonane przez nadwornego fotografa w uprzednio zaaranżowanej scenerii. Ponadto każdy z graczy otrzymał pamiątki od sponsorów: zegarek Tissot oraz słuchawki JBL. Już niedługo ci sportowcy zarabiać będą grube miliony i opływać w luksusach. Nie każdy z nich stanie się drugim Michaelem Jordanem lub LeBronem Jamesem, ale ten jeden wieczór należał do nich. To był ich czas, to była ich chwila.

Dla mnie to też było kolejne ciekawe doświadczenie nasycone przede wszystkim ludzkimi emocjami. Początkowo wielkie nerwy i niepewność jeszcze przed hotelem. Potem bezradne oczekiwanie na wyczytanie nazwiska. Eksplozja radości i potężna ulga, kiedy to wreszcie nastąpiło. I w końcu luz, zabawa i młodzi bogowie wznoszący się w górę na obłokach endorfinów. Osobiście życzę im, aby ten lot trwał jak najdłużej i oby nie zapomnieli skąd pochodzą i jak doszli do swojego sukcesu.

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.