SPORT, WYWIADY, POLONIA

MLS: Seattle górą, MLS Cup nie dla Toronto

Toronto FC nie zdobyło pierwszego upragnionego tytułu Mistrza Major League Soccer. W rozegranym w sobotę spotkaniu o MLS Cup “Czerwoni” okazali się gorsi od Seattle Sounders po konkursie rzutów karnych. Dla gości był to pierwszy taki triumf w historii klubu.

Atomowa Mrówka nie będzie mile wspominać finału MLS
i starć z Tyronem Mearsem. Foto: Danny Blanik
Przed spotkaniem mało kto w roli faworyta upatrywał drużynę przyjezdnych. Wszystko miało przemawiać za Toronto, które dwa sezony temu wpompowało w gaże dla zawodników rekordowe 20 milionów dolarów. Do pierwszego w historii kanadyjskiego klubowego futbolu triumfu w MLS miał ich poprowadzić Sebastian Giovinco, który od momentu przyjścia do ligi nie tylko najlepiej zarabia, ale jest jej najjaśniej błyszczącą gwiazdą. Problemem dla gości miały być zarówno żywiołowo dopingująca, ponad 36-tys. publiczność na BMO Field jak i temperatura, która w momencie pierwszego kopnięcia oscylowała wokół -10 Celsjusza. Siatkę w bramce gości miał rozrywać znajdujący się w życiowej formie Jozy Altidore, który w pięciu dotychczas rozegranych meczach fazy playoffs uzbierał pięć goli i cztery asysty. Goli zresztą miało być sporo i nikt o zdrowych zmysłach nie spodziewał się, że najważniejsze starcie sezonu 2016 może zakończyć się bezbramkowym remisem.

Żadna z powyższych tez się nie sprawdziła. Co prawda od pierwszych minut gospodarze dosłownie stłamsili Sounders, ale oprócz jednej świetnej okazji Altidore i jednej pół-szansy Giovinco golkiper gości Stefan Frei nie miał zbyt wiele pracy. Seattle – prowadzeni przez Briana Schmetzera – przyjechali do Kanady z zamiarem wyłączenia z gry obu ofensywnych graczy TFC i od początku za Sebą uganiał się Chad Marshall a boiskowe zapasy z Jozym uprawiał Roman Torres. Ofensywnie goście swoich szans upatrywali w długich piłkach kierowanych do Nelsona Valdeza i Jordana Morrisa, ale szkoleniowiec TFC Greg Vanney również odrobił zadanie domowe i obaj gracze Sounders mieli bardzo ograniczony kontakt z piłką.

Lodeiro nie zagrał swojego najlepszego meczu, ale i tak
był lepszy niż Bradley. Foto: Danny Blanik
Przez 90 minut na boisku trwała twarda, nieustępliwa walka. Toronto nie potrafiło przebić się przez zasieki Sounders. Michael Bradley ustawiony był bardzo głęboko i – mimo iż były gracz Romy świetnie spisywał się w destrukcji – brakowało jego kreatywności z przodu. Giovinco szarpał i szukał fauli, ale ze stałych fragmentów gry nie wynikało zupełnie nic. Identycznie było z drugiej strony – gdzie Nicolas Lodeiro miał stwarzać zagrożenie dokładnymi dośrodkowaniami z rzutów wolnych i rożnych, ale w praktyce wyglądało to tak, jakby zupełnie nie rozumiał się z partnerami.

Ku niepocieszeniu zmarzniętej do szpiku publiczności regulaminowy czas gry zakończył się wynikiem 0:0. Pierwsza połowa dogrywki również nie przyniosła emocji. Te rozpoczęły się dopiero w drugiej – paradoksalnie po zejściu z boiska zarówno Giovinco jak i Jordana Morrisa. Desperacko szukający szans na strzelenie bramki gospodarze dwukrotnie byli blisko szczęścia, ale na posterunku był pozyskany trzy lata temu z… TFC Frei, który najpierw przeciął groźne wstrzelenie piłki w pole karne Tossainta Rickettsa a potem w fenomenalnym stylu wybronił strzał głową Altidore’a. Goście, wciąż skupieni na przeszkadzaniu gospodarzom, okazji nie mieli żadnych i zakończyli mecz bez choćby jednego strzału na bramkę Clinta Irwina.

Radość Torresa po decydującej o mistrzostwie jedenastce.
Foto: Danny Blanik
O wszystkim zadecydować miały więc rzuty karne, które - jak zawsze w takim przypadku - są loterią. Po pierwszej skutecznej rundzie w drugiej pomylił się Bradley, którego sygnalizowany strzał wyłapał wybrany później MVP meczu Frei. W następnej wyczyn bramkarza Sounders skopiował Irwin i po raz pierwszy tego wieczoru stadion eksplodował z radości. Jak się chwilę później okazało pierwszy okazał się także ostatnim razem, bo w szóstej serii jedenastek Jonathan Osorio kropnął piłką w poprzeczkę, a rozgrywający świetne zawody Torres spokojnie strzelił w środek bramki, Irwin rzucił się w lewo i tak padł gol, który zadecydował o tytule mistrza MLS 2016.

Nie było to porywające widowisko, ale być nie mogło, bo Schmetzer oddał w nim hołd defensywnej destrukcji. Wygrała drużyna, która w przekroju 120 minut wcale nie była lepsza od przeciwnika. Znowu pojawiły się głosy o futbolowej niesprawiedliwości, z która wiąże się rozstrzygnięcie wyniku w oparciu o konkurs jedenastek. Ale wynik poszedł w świat a sezon 2016 zakończył się historycznym – bo również pierwszym w MLS - triumfem chłopców w “Rave Green” trykotach. Toronto, w którym jeszcze do niedawna występował Damien Perquis, wbrew temu co było napisane na ogromnym, przedmeczowym tifo (“Nothing is more powerful than a Club whose time has come”) na swoją kolej musi poczekać przynajmniej jeszcze rok. Sounders wracają natomiast do USA z tarczą i conajmniej jedną więcej rzeczą do oclenia: pięknym, wyprodukowanym na specjalne zamówienie przez Tiffany & Co. MLS Cup.

Nowi mistrzowie MLS w pełnej krasie. Foto: Danny Blanik
MLS Cup
BMO Field, Toronto
12 grudnia 2016, 20:15

Toronto FC – Seattle Sounders 0:0, po dogrywce. Rzuty karne 4:5

Karne: 1:0 – Altidore, 1:1 – Evans, 1:1 – Bradley, 1:2 – Ivanschitz, 2:2 – Cheyrou, 2:2 – Fernandez, 3:2 – Johnson, 3:3 – Jones, 4:3 – Moor, 4:4 – Lodeiro, 4:4 – Morrow, 4:5 - Torres

Toronto (3-5-2): Irwin – Hagglung, Zavaleta, Moor – Osorio (Johnson 77’), Bradley, Cooper (Cheyrou 85’), Beitashour, Morrow - Altidore, Giovinco (Ricketts 103’)

Seattle (4-2-3-1): Frei – Jones, Torres, Marshall, Mears – Roldan, Alonso, Morris (Evans 108’), Friberg (Fernandez 66’), Lodeiro – Valdez (Ivanschitz 73’)

Sędziował: Alan Kelly
Żółte: Bradley – Marschall, Jones
Widzów: 36,065

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.