SPORT, WYWIADY, POLONIA

Nick Sakiewicz: "Piłka i Lacrosse mają wiele podobieństw"

Jest synem dentysty, który urodził się w Krakowie. Sam kopał piłkę trochę akademicko, trochę zawodowo, ale ostatecznie wyrósł na przedsiębiorcę. Przez dwie dekady pomagał kreować struktury Major League Soccer zarówno te związkowe jak i na poziomie klubowym. Obecnie Nicolaus "Nick" Sakiewicz Jr pełni funkcję komisarza Major League Lacrosse. Z ramienia tej właśnie organizacji pojedzie w przyszłym do kraju swoich przodków, co go niezmiernie cieszy.

Szukając informacji na Pana temat w internecie znalazłem notatkę, że urodził się Pan w Passaic w New Jersey w rodzinie polskich emigrantów. Jaka jest historia Pana rodziny?

Nick Sakiewicz: Tak, to prawda, z pochodzenia jestem Polakiem. Moja mama urodziła się w Gdyni i wyjechała do Stanów w wieku 14 lat. Ojciec pochodzi z Krakowa i kiedy tu przyjechał miał 17 lat. Poznali się na jednym z Polskich Wieczorów - imprezie towarzyskiej, organizowanej swego czasu w New Jersey. W tamtych czasach w tamtych rejonach było sporo Polaków.

Pana ojciec był bardzo zaangażowany w środowisku polonijnym. Podobno był jednym z założycieli znanego klubu Wisła w Garfield?

N.S.: Mój ojciec od zawsze kochał piłkę nożną. W Wiśle, którą założył wraz z kilkoma innymi osobami, stawiałem moje pierwsze kroki piłkarskie. Potem poświęcił się nauce na Uniwersytecie Columbia i karierze dentysty.

Do sportu jeszcze wrócimy, ale proszę powiedzieć jak jest z Pana polskim?

N.S.: W domu oczywiście mówiło się po polsku, ale chodząc do amerykańskiej szkoły szybko przestawiłem się na myślenie po angielsku. Tak mi zostało, to mój pierwszy język. Ale po polsku rozumiem w zasadzie wszystko. Niestety nie mam zbyt wielu okazji, aby trenować mówienie.
Sakiewicz jest komisarzem Major Lacrosse
League. Foto: internet

Czy chodził Pan do polskiej szkoły sobotniej?

N.S.: Oczywiście! W każdą sobotę uczęszczałem do szkoły w Passaic. Uczyliśmy się tam o Polsce a na przerwach ganialiśmy za piłką. Bardzo mile to wszystko wspominam!

Czy był Pan kiedyś w Polsce, aby odwiedzić rodzinne strony?

N.S.: Nie, takiej sentymentalnej podróży jeszcze nie odbyłem. Ale w Polsce byłem kilkakrotnie, tylko za każdym razem był to wyjazd związany z piłką. Po raz pierwszy poleciałem do Warszawy w 1982 roku wraz z grupą chłopaków, którzy mieli smykałkę do gry. Uczestniczyliśmy tam w turnieju, chcieliśmy znaleźć w Polsce jakiś angaż. Potem wracałem jeszcze parę razy jako skaut, aby oglądać polskich piłkarzy pod kątem zatrudnienia ich w MLS. Byłem m.in. w Krakowie, ale Gdyni jeszcze nie poznałem.

Pana ojciec ożenił się z Polką. Nicolaus Junior też wybrał Europejkę, ale z innego kraju...

N.S.: Moja żona pochodzi z Portugalii. Poznałem ją w okresie kiedy trenowałem w portugalskim Belenenses. Oboje zawsze dbaliśmy o to, aby nasz dom był bardzo europejski. W taki sposób obchodzimy wszystkie święta. Moja mama nauczyła żonę gotować pyszne polskie dania: bigos, kapustę i pierogi. Zajadamy się też polską kiełbasą. Uwielbiamy przede wszystkim atmosferę świąt, Wigilii. Moja żona przygotowuje wszelakie przysmaki, a my się objadamy (śmiech).

Polska - Portugalia, czyli... ćwierćfinał ostatnich Mistrzostw Europy! Były w domu sprzeczki?

N.S.: Nie, ale emocje były potężne! Mamy dwóch synów i tak się składa, że jeden kibicował Polsce, a drugi Portugalczykom. Ja też byłem za biało-czerwonymi, ale jak wszystkim wiadomo ostatecznie triumfowała żona.

Obaj synowie piłkę mają we krwi. Maximillien gra obecnie w szkółce Union. W jakiej reprezentacji grałby gdyby otrzymał powołanie: amerykańskiej, portugalskiej czy może polskiej?

Za kadencji Sakiewicza Filadelfii
przyznano prawa do organizacji
MLS All-Star Game w 2012.
Foto: internet
N.S.: Tak, naturalnie moi chłopcy kochają futbol. Starszy Nick grał na uniwersytecie i w szkółce Red Bulls Nowy Jork. Obecnie jest asystentem trenera na Uniwersytecie w Denver. Młodszy Max trenuje w Filadelfii a niedługo również wybierze się na wyższą uczelnię, gdzie będzie grać w piłkę. W której kadrze grałby? W tej, która powoła go jako pierwsza!

Podąża więc śladem ojca, który sam nieźle bronił stojąc między słupkami University of New Haven. Tam też byli Polacy?

N.S.: Do New Haven trafiłem z powodu stypendium sportowego, które sprawiło, że mogłem grać i chodzić na studia. To była dobra uczelnia, właśnie tam otrzymałem dyplom na wydziale Biznesu. Piłkarsko też skorzystałem - mieliśmy dobrego szkoleniowca, a trenerem bramkarzy był człowiek z bliskiego otoczenia kadry USA. Moimi kolegami była też trójka Polaków: Joe Masnik, John Kowalski i Andrzej, który grał na stoperze. Czasem rozmawialiśmy między sobą po polsku, żeby zmylić przeciwnika (śmiech).

Po piłce akademickiej była Europa. Wspomniał Pan o portugalskim Belenenses, próbował Pan także kopać we Francji. Czego zabrakło, co poszło nie tak?

N.S.: W Stanach nie było wówczas profesjonalnej ligi, a ja chciałem zarabiać na życie właśnie w ten sposób. Europa dawała mi tę możliwość. Szczególnie Francja, w której nie było limitu obcokrajowców. Ale w 1982 - po porażce z Polską w meczu o 3. miejsce na Mundialu - Francuzi zmienili zasady, które pozwalały na wystawienie tylko jednego obcokrajowca w meczu. Taka strategia im się opłaciła, bo 16 lat później wygrali Mundial, ale ja musiałem szukać szczęścia gdzieś indziej. Padło na Portugalię, ale tam z kolei złamałem nogę i musiałem wracać do domu, gdzie czekała mnie operacja. Postanowiłem zostać w kraju, pograłem trochę w piłkę halową w Nowym Jorku, a pod koniec dekady trafiłem do Tampa Bay Rowdies. Pieniędzy z tego jednak nie było praktycznie żadnych, dlatego na początku lat 90-tych dałem sobie spokój z graniem. To były ciężkie lata dla piłkarzy w USA. Czasem żałuję, że tak to się wszystko potoczyło, bo w moim roczniku było kilku świetnych zawodników, którzy mieli papiery na granie.

Wyszło za to w MLS, choć nie w charakterze piłkarza. W jaki sposób stał się Pan jednym z założycieli profesjonalnej ligi piłkarskiej w USA?

N.S.: Pomogło mi w tym moje wykształcenie i doświadczenie, bo przez kilka następnych lat wspinałem się po korporacyjnych szczeblach pochylając się nad takimi tematami jak: bankowość, finanse, karty kredytowe i ubezpieczenia. Kiedy zaraz po Mundialu w 1994 przedstawiono mi plan biznesowy na MLS postanowiłem natychmiast wziąć w tym udział. Co prawda traktowałem to nieco jako Plan B, bo wiedziałem, że zawsze mogę wrócić do pracy w "Corporate America", ale cieszyłem się, że coś dzieje się w kierunku utworzenia profesjonalnej ligi w Stanach. Pierwsze dwa sezony spędziłem w siedzibie MLS, potem objąłem fotel Prezesa w dobrze znanej mi Tampie. Następnie wróciłem do Nowego Jorku, gdzie zarządzałem najpierw MetroStars, a potem Red Bulls. Byłem też jednym z twórców klubu z Filadelfii - Union.

Jak na 20 lat spędzone w MLS ma się Pan czym pochwalić: dwukrotnie został Pan wybrany Dyrektorem Wykonawczym roku, z Panem przy sterze powstały dwa piękne stadiony i wspomniany już klub w Filadelfii. Z którego z tych osiągnięć jest Pan najbardziej dumny?

Na tle PPL Park w Filadelfii - jednym z najpiękniej położonych
stadionów piłkarskich w USA. Foto: internet
N.S.: Najbardziej cieszę się z tego, że MLS, poniekąd moje dziecko, istnieje i działa do dziś. Nie wszedłem w ten temat dla pieniędzy, bo te mogłem zarobić gdzieś indziej. Jako chłopak, który nieźle kopał piłkę, ale nie miał za bardzo gdzie chodziło mi głównie o to, aby stworzyć struktury i rozgrywki, które młodzi Amerykanie będą mogli użyć jako platformę dla startu swoich karier. Aby talenty się nie marnowały jak za moich czasów. I aby piłkarze mogli zarobić graniem na chleb. Gdybym miał jednak wybrać jedną z rzeczy, które wymieniłeś z pewnością byłby to stadion Union pod Filadelfią, który wybudowałem niemal bezkosztowo. Dziś jest on jednym z najpiękniejszych obiektów w MLS.

Stadiony to z pewnością wspaniałe pomniki, ale czy doskwiera Panu brak typowo piłkarskich trofeów w gablocie?

N.S.: Posiadam trzy medale za drugie miejsca w Pucharze USA oraz jeden za Mistrzostwo Wschodu MLS z MetroStars w 2000 roku. Mam też dwie złote łopaty, które otrzymałem za zasługi przy wybudowaniu Red Bull Arena w Harrison i PPL Park (obecnie Talen Energy Stadium - przyp. TM) w Chester. Oprócz tego mnóstwo różnych pamiątek i koszulek, od których dosłownie pęka mój strych. Pewnie, że pierścień mistrza MLS byłby wspaniałym ukoronowaniem mojej przygody z MLS, ale nie zaprzątam sobie tym głowy.

W 2003 roku MetroStars doszli do finału US Open Cup, który przegrali z Chicago Fire 0:1. W składzie ekipy z NY/NJ grał wówczas Andrzej Juskowiak - jedyny Polak, który bronił barw tego klubu. Czy miał Pan coś wspólnego ze sprowadzeniem 39-krotnego reprezentanta Polski do Stanów?

N.S.: Nic a nic. Trenerem wówczas był Bob Bradley, a moja filozofia była zawsze taka, żeby w kadrę się nie mieszać. Byłem do dyspozycji jeśli chodzi o porady, ale ostateczne decyzje dotyczącą graczy musiał podjąć sztab szkoleniowy. Oni mieli za zadanie szukać piłkarzy, a ja pieniędzy na transfer.

W Filadelfii zatrudnił Pan Piotra Nowaka, który zrobił w USA furorę zarówno jako piłkarz jak i trener. Czy śledzi Pan jego obecne losy?

N.S.: Szczerze to nie za bardzo. Wiem, że trenował gdzieś na Karaibach, a teraz podobno jest w Polsce? Dałem mu szansę, ale nie dlatego, że jest Polakiem tylko dlatego, że zna dobrze swój fach. Przez długi czas uczył się pod skrzydłami Boba Bradley'a w kadrze narodowej, samodzielnie prowadził kadrę olimpijską w 2008. Świetnie znał też MLS, w której grał ze sporymi sukcesami.

Zarówno jego jak i Pana nie ma już w MLS, która się rozwija i ma swoje pięć minut. Czy Pana zdaniem wszystko zmierza w dobrym kierunku?

N.S.: Tak i dzieje się tak głównie dzięki fundamentom, o które zadbało moje pokolenie. Kiedy zaczynaliśmy naszą pracę nie było ani sponsorów, ani specjalnej jakości. Był tylko klimat po Mundialu w 1994 i Igrzyskach w 1996 w Atlancie. Teraz to już zupełnie inny, dojrzalszy produkt, inne pieniądze. Inwestuje się we wszystko: stadiony, akademie i piłkarską jakość na boisku. To wreszcie zaczyna owocować, piłka zaczyna być popularna i próbuje równać do pozostałych mainstreamowych dyscyplin w USA.

Czy to znaczy, że za kolejne 20 lat USA zobaczymy w półfinale Mistrzostw Świata?

N.S.: Dwie dekady to szmat czasu i ciężko cokolwiek przewidzieć, ale po części odpowiedź znasz chyba sam. Za dwadzieścia lat trzonem kadry powinni być 26-latkowie, czyli chłopcy, którzy dziś mają po 6-7 lat. A co z tymi rocznikami robi się dziś w USA? Akurat w tym przedziale wieku brakuje fachowców, brakuje podejścia, brakuje pracy u podstaw. Na naukę czegoś takiego w wieku 13-16 jest po prostu za późno. Dlatego dopóki w strukturach związku nie zmieni się filozofii pracy z dziećmi od najmłodszych lat to o rzetelny sukces na arenie międzynarodowej będzie szalenie trudno.

A kiedy MLS dorówna ligom w Europie? Nie mówię o Premiership, ale takiej Ligue 1 czy ekstraklasie portugalskiej?

N.S.: A kto powiedział, że już teraz jest inaczej? Każdy ma na ten temat swoją opinię. Kiedy zaczynaliśmy nasz projekt MLS była uznawana za ligę pod koniec czwartej dziesiątki na świecie. Teraz znajduje się w pierwszej dwudziestce. Z pewnością nie mamy tutaj do czynienia z takim rozmachem jak we Francji, Portugalii czy choćby Polsce, ale to wywodzi się z braku korzeni i kultury kibicowania. Wszystko jednak zmierza ku lepszemu. Teraz praktycznie każdego dnia można zobaczyć jakiś mecz w telewizji - a tego brakowało choćby kilka lat wstecz. Można śledzić swoje drużyny przez internet, za pomocą stron społecznościowych. Tu nigdy nie będzie tak jak w Niemczech, gdzie wszyscy przez 24 godziny na dobę rozmawiają o piłce, ale i tak - w porównaniu ze stanem sprzed 20 lat - różnica jest kolosalna.

Dlaczego kluby MLS tak niechętnie sięgają po Polaków? Poza trio Nowak - Kosecki - Podbrożny, które podbiło Chicago żaden polski piłkarz nie zaistniał w MLS. W czym jest problem?

N.S.: O to trzeba zapytać trenerów, bo to przecież oni wybierają sobie graczy. Doprawdy nie mam pojęcia, bo wydaje mi się, że liga jest stworzona dla Polaków, którzy są szybcy i siłowi. Myślę jednak, że ostatnie sukcesy Polaków nie pozostaną bez echa i już wkrótce znowu w MLS zagrają polscy obywatele.

Po niemal czterech dekadach poświęconych piłce nożnej zmienił Pan szyld i obecnie piastuje urząd Komisarza Major League Lacrosse. Dlaczego?

N.S.: Piłka i lacrosse mają wiele podobieństw. Obie dyscypliny rozwijają się dynamicznie, obie mają też podobne dylematy dotyczące pozyskiwania sponsorów, funduszy i sprzedaży biletów. Ale MLL ma tę przewagę, że liga - która ma także odmiany w postaci niższych rozgrywek i wersję halową - jest najlepsza na świecie. Tu znowu pewnie nigdy nie dorównamy do Kanady, gdzie sport ma przebogate, ponad 160-letnie tradycje, ale właśnie to mnie w tym projekcie kręci najbardziej. Dlatego tutaj jestem, aby pomóc w popularyzacji i rozwoju tego widowiskowego sportu.

Na pewno jedną z rzeczy, które podniosłyby świadomość i popularność wśród kibiców byłoby dopuszczenie ekip narodowych do rywalizacji na Olimpiadzie. Czy robi się coś w tym kierunku?

N.S.: Papiery zostały złożone już jakiś czas temu, więc teraz pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość. Zdajemy sobie sprawę, że to długi proces, który nie daje żadnych gwarancji. Ale wiemy też, że jako sport międzynarodowy lacrosse wciąż raczkuje. Dlatego cieszymy się z każdego kroku w przód i wierzmy, że prędzej czy później tak widowiskowa dyscyplina, która skupia w sobie elementy koszykówki, piłki nożnej i hokeja przebije się na powierzchnię.

O Olimpiadzie można na razie pomarzyć, ale za rok damski lacrosse zaistnieje na 2017 World Games (igrzyska dla sportów nieolimpijskich - przyp. TM), które odbędą się... we Wrocławiu. Będzie okazja do kolejnego pobytu w naszym pięknym kraju?

N.S.: Właśnie dziś o tym rozmawialiśmy na spotkaniu z przedstawicielami federacji US Lacrosse! Będziemy partnerować tej imprezie i już zaczynamy myśleć strategicznie co można tam zrobić dla większego rozgłosu i z kim można wejść w układy. Oczywiście planuję tam pojechać. Z pewnością to będą świetne zawody, a ja bardzo ucieszę się z powrotu do Polski.

Rozmawiał: Tomek Moczerniuk
www.papatomski.com

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.